Pisałem niedawno w "Życiu Literackim" o granicach hierarchii artystycznych. Poprzednio mówiłem na ten temat w Opolu i Warszawie. Chodzi o to, że o rzetelną skalę wartości estetycznych bardzo trudno, a więc i o ustalenie "hierarchii", bez których się jednak... nie możemy obyć.
Czasem jednak taka gra może być pouczająca, pobudzająca i zabawna. Dlatego próbuję korzystać z łamów "Za i Przeciw", by od kilku lat... rozdawać pod koniec teatralnego sezonu moje prywatne "odznaczenia" i "nagrody". Szkicujemy w ten sposób pewien, choćby subiektywny, obraz sytuacji.
Jeśli chodzi o osiągnięcia, zadanie ułatwił nam Maciej Prus kilku ostatnimi inscenizacjami. Przede wszystkim "Dziadami". Jako uczniak chodziłem z biciem serca na krakowskie spektakle, reżyserowane przez Sosnowskiego - wedle koncepcji Wyspiańskiego. W Podchorążówce zaleszczyckiej grałem w Scenie Więziennej. Współpracowałem po wojnie przy inscenizacji Romana Sykały. Dlatego każdą niefortunną innowację muszę odcierpieć. Otóż "Dziady" inscenizowane w Gdańsku przez Prusa (podobnie jak jego pracę nad "Nocą listopadową" w Teatrze Dramatycznym) tak oglądałem - jakbym na nowo dla siebie "odkrywał" siłę i wielkość arcydzieła, które - jak mi się zdawało - znam niemal na pamięć. Prus raz jeszcze udowodnił, że poszczególne części "Dziadów" stanowią nierozerwalną całość, dramatycznie narastającą. Można, jeśli się jest reżyserem tej miary, co Jerzy Kreczmar, wystawić Część Drugą i Czwartą, jako całość oddzielną. Wystawianie samej Cz