Wieść o śmierci Igora Przegrodzkiego, jak każda wieść o śmierci spadła nieoczekiwanie, znienacka, po kryjomu, po cichutku. W smutku i ostatnim westchnieniu spadła i zabrała mi go. Tak z cicha wdarła się i nie pozwoliła na ostatnie rozmowy, na niedokończone żale, na przełożone spotkanie, bo znów nie było czasu. Zabrała mi człowieka, który nieustannie mi pomagał. Zabrała mi człowieka, który pomógł mi w podjęciu najważniejszych decyzji życiowych. Zabrała kogoś, kto był dla mnie wzorem, ideałem, wyrocznią. Zabrała część mojego aktorskiego życia - pisze Piotr Sieklucki, dyrektor Teatru Nowego w Krakowie.
Wieść o śmierci Igora zastała mnie tuż przed wejściem na scenę w chorzowskim Teatrze Rozrywki, gdzie razem z przyjaciółmi z zespołu graliśmy sztukę przywiezioną z Krakowa, z naszego niewielkiego Teatru, który stał się naszym domem. Tuż przed wejściem na scenę telefon od przyjaciela: "Igor umarł, twój Igor!" I smutniej człowiekowi i nudniej! A chodź wiem, że gdzieś tam siedział na widowni, i wiem, że gdzieś tam oglądał moje perypetie z Markizem de Sade, to serce biło smutniej. Do garderoby nie przyszedł. Może mu się nie podobało? Może stwierdził, że Markiz de Sade nie miał racji? Może jest gdzieś życie lepsze i bogatsze, może jest gdzieś miłość piękniejsza? Mój Igor umarł. Mój Igor, dzięki któremu podjąłem najważniejszą decyzję w życiu; decyzję wstąpienia do teatralnego zakonu. Mój Igor, któremu dwa lata temu poświeciłem swoją pracę magisterską, a nawet jej nie wysłałem by przeczytał. Mój Igor, z którym chc