JERZY GRZEGORZEWSKI jakby urodził się w innym czasie, formacją duchową i obyczajową przynależąc do pokolenia dobrej, "przedwojennej" inteligencji - pisze Elżbieta Morawiec w Didaskaliach.
9 kwietnia zmarł nagle w Warszawie Jerzy Grzegorzewski [na zdjęciu]. Odszedł wielki artysta polskiego teatru, inscenizator, scenograf, malarz, odszedł człowiek niezwykły. Nie potrafię pisać o nim, nie wspominając o wyjątkowych cechach ludzkich. Należeliśmy do tego samego pokolenia, ale obcując z Jerzym, odnosiło się przemożne wrażenie, że przynależy on do zupełnie innego, nieistniejącego świata. Przeszedł przez realny socjalizm zupełnie nim nietknięty i to nie tylko w zakresie ideologii, ale całego tego brudu kulturowo-obyczajowego, językowego, jaki tamten system za sobą przyniósł. Grzegorzewski jakby urodził się w innym czasie, formacją duchową i obyczajową przynależąc do pokolenia dobrej, "przedwojennej" inteligencji. Kiedy, poprzez Stanisława Radwana, poznałam go w latach siedemdziesiątych, w swoich XIX-wiecznych okularkach przypominał dobrego Pana Prusa czy któregoś z bohaterów Czechowa. Szczupły, neurastenicznie zgarbiony, jakby zawstyd