Bohdan Smoleń odszedł. Choć trafniej byłoby stwierdzić, że odgalopował... A jeszcze właściwiej, że odfrunął na spreparowanych własnoręcznie nietoperzach (których szkieleciki są do dziś eksponowane na Akademii Rolniczej Krakowie) w lepszy i śmieszniejszy wymiar...
Znali go wszyscy, bo był - jak mało kto - rozpoznawalny. Znali go wszyscy? Jeśli tak, to tylko na pierwszy rzut oka, bo wystarczyło tylko, że pojawiła się na scenie taka kupka nieszczęścia, a już wybuchały salwy śmiechu. Ale właściwie to niewiele wiemy o artyście, nawet my - bielszczanie, chociaż tu spędził najpiękniejsze lata, bo tu się urodził, dorastał (to określenie "na wyrost"), tu się kształtował i dojrzewał, tu chodził do podstawówki "trójki" i do liceum Kopernika. Dopiero potem porwał Go Kraków i wielki, śmieszny (z pozoru) świat. Też bym niewiele wiedział o Smoleniu, gdybym bardzo dobrze nie znał (nieżyjących już, niestety) poetów Mietka Stanclika i Staszka Goli, z którymi nie raz, i nie dwa rozmawiałem o Bogusiu, bo oni - starsi od Smolenia - mieli szczęście przed laty należeć do grupy "Skarabeusz", którą założyła mama Bohdana, "Lala" Smoleniowa, i to właśnie w jej mieszkaniu odbywały się spotkania, gorące i zawzięte