Jerzy Jarocki w Teatrze Narodowym wystawia "Miłość na Krymie" Sławomira Mrożka. Wiadomość sensacyjna, zważywszy że 12 lat temu nie podjął się reżyserii prapremiery utworu na skutek słynnych "dziesięciu punktów", w których autor ściśle wyznaczał granice inscenizacyjnych ingerencji.
Sławomir Mrożek w jednym z felietonów w "Dialogu" z lat 70. radził początkującym dramaturgom, by nie wyrywali się za wcześnie z arcydziełem, gdyż krytycy, argumentowa), nigdy im tego nie darują. Sam Mrożek przećwiczył to na własnej skórze, regularnie zbierając cięgi po każdym nowym dramacie pisanym po "Tangu". Sarkania przycichły przy "Emigrantach", wszelako po "Wdowach" grono Mrożkologów dato upust zniesmaczonemu zdziwieniu, że autor zabawia się pisaniem fars. Żadna ze sztuk Mrożka nie wprawiła jednak krytyki w takie zakłopotanie jak "Miłość na Krymie". Dramat jest literackim biegiem na przełaj przez 80 lat historii minionego wieku (I akt -1910 r., II-1928, III-1989). Trzech epok Rosji, ale i całej Europy. To najbardziej złożony i niejednoznaczny utwór sceniczny Mrożka. Poddaje w nim bezlitosnej wiwisekcji fenomen słowiańskiej duszy, hojnie posiłkując się czytelnymi tropami zapożyczonymi m.in. z twórczości Czechowa, Ostrowskiego, Gorkiego,