„Anioły w Warszawie” Julii Holewińskiej w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Eryk Maciejowski, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Obrotówka kręci się powoli, a wraz z nią wysokie, metalowe rusztowanie oraz ustawione wokół brzydkie, kanciaste, jakby betonowe kanapy. Ostre światło rzucane z ustawionych po bokach reflektorów przedziera się przez skłębiony ponad sceną dym i potęguje poczucie zagubienia w przepastnej, wrogiej i wypranej z barw przestrzeni. No future, mówi jeden z bohaterów, zbuntowany punkrockowiec Jacek (Jan Sałasiński) i pewnie ma rację. Druga połowa lat osiemdziesiątych to nie były w Polsce najlepsze czasy do życia.
Kompozycyjną klamrą Aniołów w Warszawie z Teatru Dramatycznego są pochody aktorów po kręcącej się obrotówce, w trakcie których wymieniają wydarzenia ze świata, pozwalające widzom odnaleźć się w kontekstach miejsca i czasu akcji. Na tak wyznaczoną oś spektaklu reżyser Wojciech Faruga i autorka Julia Holewińska nawlekają krzyżujące się ze sobą historie, których wspólnym mianownikiem jest wkraczająca do Polski epidemia AIDS. To mniej więcej tak samo jak w Aniołach w Ameryce Tony'ego Kushnera, które tekst Holewińskiej otwarcie parafrazuje i wpisuje w polski kontekst. Spektakl jest na szczęście w pełni czytelny dla widza, który nie zna tekstu pierwowzoru i nie oglądał ani jego scenicznej adaptacji w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, ani serialu wyprodukowanego przez HBO.
Narracja płynie niespiesznie. Pierwsze kwadranse niemal czterogodzinnego spektaklu to powolne, nie wiadomo dokąd prowadzące ekspozycje. Gdy w życia bohaterów wkrada się jak trujący gaz tajemnicza choroba o dziwnej nazwie i niewiadomej pisowni, wątki zaczynają się ze sobą splatać i wyłania się z nich wciągająca opowieść od początku do końca skoncentrowana na psychologii postaci. Niemal każdy jest tu oświetlony z różnych stron i starannie pokazany zarówno z wierzchu, jak i od środka; dzięki bardzo dobremu aktorstwu ogląda się to więcej niż przyjemnie, chociaż to, co oglądamy, przyjemne nie jest. Niewesołą tematykę skontrowano słuszną dawką nienachalnego humoru, dzięki czemu całość zyskuje na polocie, wciąga i wcale się nie dłuży.
W świecie, w którym obieg informacji podlega ścisłej kontroli, ludzie szukający prawdy są skazani na plotki, domysły i własny instynkt, który łatwo zawodzi w starciu z uprzedzeniami, lękami i społeczną presją. Wyparcie jest podstawowym narzędziem radzenia sobie z opresyjną rzeczywistością, w której zwykłego człowieka atakuje z jednej strony władza, a z drugiej ryzyko złapania nieuleczalnej choroby, o której nikt oficjalnie nie mówi. Słynny reżyser (Marcin Bosak) wrzeszczy na lekarkę (Katarzyna Herman), że ma raka, a nie żadnego „adidasa”, bo na „adidasa” to przecież tylko homoseksualiści chorują, a on przecież nie jest z takich. Jakby nie miało znaczenia, że wcześniej kopulował radośnie z kim popadło i to bez względu na płeć – nawet z Jackiem, który co środę przychodzi na Dworzec Centralny i za darmo oddaje się w brudnych kątach każdemu, kto ma na to ochotę (chętnych, dodajmy, nie brakuje). Jacek jest zbuntowany i wyzwolony, przynajmniej deklaratywnie, bo gdy już zetrze się z władzą, to ta wystawi mu bardzo słony rachunek za bycie sobą. Brakuje mu też odwagi, żeby przyznać przed samym sobą, że tak, mógł złapać TO i trzeba się zbadać.
Matka Jacka (Agnieszka Wosińska) nie przyjmuje do wiadomości, że jej syn jest gejem i że może być chory. Bokser Fabian (Konrad Szymański) przyjaźni się z kolegą z klubu, Waldkiem (Damian Kwiatkowski); obaj mają skryte skłonności do osób tej samej płci i w końcu dają spontanicznie upust swojej skrytej naturze. Dla Fabiana to wypadek przy pracy; Fabian jest wiernym, tajnym sługą Polski Ludowej i bez oporów zgłasza służbom tożsamość warszawskich homoseksualistów w trakcie akcji „Hiacynt”. Dla Waldka to potężny problem; urzeczywistnienie swoich skłonności, z którymi od dawna walczy sam ze sobą, skutkuje rozwodem – w dodatku w momencie, gdy żona rodzi mu syna i go z tym synem zostawia. W tym wszystkim jest jeszcze walczący z wrogami ustroju oficer SB (Piotr Siwkiewicz), przełożony matki Jacka i seksualny drapieżca, któremu w głowie się nie mieści, że mógłby złapać „adidasa” od najnowszej kochanki, Anny (Anna Gajewska). Każdy ma tu coś do ukrycia – przed światem albo przed sobą.
Wyparcie wyparciem, ale ludzie umierają na dziwną chorobę i coś z tym trzeba zrobić. Najlepiej uświadamia to sobie lekarka, z której usług korzystali i słynny reżyser, i cyniczny esbek. Ona też wypiera: po rodzinnej tragedii rzuca się w wir pracy, byle tylko zapomnieć o przeszłości i jedyne, na co sobie pozwala, to podkochiwanie się w chorym na hemofilię poecie Sebastianie (Paweł Tomaszewski). Pod koniec oglądamy na scenie ich pocałunek i jest to godne odnotowania, bo przez cały pierwszy akt nieustannie powraca na scenie fraza „pocałuj mnie!”, ale za słowami nie idą czyny. Tylko Fabian z Waldkiem oddają się sobie pokątnie i przypadkiem, ale widz oczekujący mocnych obrazów bardzo się rozczaruje (na pocieszenie może pojechać do Olsztyna na Złe wychowanie Jędrzeja Piaskowskiego i Huberta Sulimy).
Pocałunek lekarki i poety to symboliczne zaślubiny serca z mózgiem, które w pokazywanym spektaklu (i w życiu w ogóle) zwykle się nawzajem nie rozumieją. Lekarka próbuje walczyć z epidemią i uświadamiać ludzi, że powinni się badać, ale nie umie przyjąć do wiadomości, że ludzie mogą nie rozumieć albo nie chcieć zrozumieć, że grozi im nieznana choroba. Sebastian z kolei większość życia spędził w szpitalnych salach, jest nieporadny jak dziecko i chyba niewiele rozumie z tego, co go spotyka. Może dlatego poeta, który z definicji czuje bardziej niż inni, nie popada we wszechobecny lęk i zniechęcenie, i deklaruje mocno ze sceny, że wierzy, że kiedyś „będzie lepiej”: że HIV nie będzie wyrokiem, że będzie można żyć z nim całkiem normalnie. Wzajemne ujawnienie sobie uczuć przez parę to mocny symbol nadziei, że da się okiełznać w społeczeństwie instynktowne emocje powstałe w kontakcie z tym, co niechciane. Skoro bohaterom udało się to w zakończeniu spektaklu, to może i w przyszłości będzie się udawać.
Realistyczne portretowanie bohaterów i prowadzenie wątków skutkuje taką złożonością tematyczną, że nie da się zinterpretować Aniołów w Ameryce przez pryzmat światopoglądowych uproszczeń, bez względu na ich treść. Twórcy są zresztą pod tym względem ostrożni, skupiając się na pokazywaniu bohaterów w ich wielowymiarowości i unikając wkraczania w interpretację faktów. Wprawdzie wpisują portretowane realia w wielki, dziejowy pochód ludzkości od przeszłości do przyszłości, ale nie mówią nic o tym, co będzie lub powinno być. Stwierdzają za to, że przynajmniej pod niektórymi względami zachodził jak dotąd pewien progres i wyrażają nadzieję, że jest to trwała tendencja, widoczna w perspektywie czasowej dekad a nie wieków. To optymistyczne, ale twórcy twierdzą, że są do tego podstawy. Przez cztery dekady minione od opisywanych wydarzeń, świat o którym marzą bohaterowie do pewnego stopnia się zrealizował. Komuna upadła, są leki pozwalające normalnie żyć z AIDS. Skoro tak, to może postęp w kierunku świata, w którym każdy ma prawo do miłości, będzie trwał dalej.
Patrząc z powyższej perspektywy, najważniejszym wątkiem spektaklu byłaby nadzieja, ale nadzieję widać głównie wtedy, gdy spojrzymy na opowiadaną historię z lotu ptaka i z perspektywy czasu jaki upłynął od drugiej połowy lat osiemdziesiątych. W scenicznej teraźniejszości wydarzenia spaja epidemia AIDS, ale tym, co łączy relacje zachodzące między bohaterami jest przede wszystkim miłość. Rozumiana może być różnorodnie, bo mowa jest tu o fizycznej i platonicznej, małżeńskiej i pozamałżeńskiej, a także braterskiej i rodzicielskiej – o tej ostatniej nawet całkiem sporo – ale sednem dyskusji o miłości powinno być to, że miłość jest najważniejsza.
W ostatniej scenie głoszą powyższe uczestnicy ostatniego pochodu po kręcącej się obrotówce: „w życiu liczy się jedno – miłość”. „Miłość! I chuj!”, przewrotnie podsumowuje Jacek, co przypomina o złożoności spraw, których nigdy nie da się zamknąć w prostych hasłach.
Julia Holewińska ANIOŁY W WARSZAWIE. Reżyseria: Wojciech Faruga, dramaturgia: Julia Holewińska, scenografia, kostiumy, reżyseria świateł: Katarzyna Borkowska, muzyka: Radosław Duda, choreografia: Bartłomiej Gąsior. Premiera w Teatrze Dramatycznym m. st. Warszawy 22 marca 2025.