Najciekawsze jak dotąd w bieżącym roku przedstawienie poniedziałkowe teatru tv: "Miłość i gniew" Johna Osborne'a w reżyserii Zygmunta Hubnera. Ja w tym miejscu nie piszę recenzji, bo nie interesuje mnie gładka sprawiedliwość: tę wymierza twórcom kasa. Piszę o tym, co mi się najbardziej rzuca w oczy i co się wciska to uszy. W "Miłości i gniewie" największy dramat przeżywają słowa. Słowa się tutaj dewaluują (ale nie wszystkie), język gniewu w tej sztuce obnaża swą bezsilność. Gdy się ogląda "Miłość i gniew" to się wydaje, że nie ma już takich słów, które mogłyby drugiego człowieka ranić i zabijać. Język gniewu odrywa się od gniewu samego, im gniew jest większy, tym jego słowa bardziej się kompromitują; autonomiczne, zdepersonalizowane, puste słowa gniewu przechodzą mimo uszu i serca. Wypowiadający je człowiek jest śmieszny, bezbronny, wystawiany ze swym buntem na całkowitą obojętność. Język gniewu najskuteczniej parodiuje
Tytuł oryginalny
Miłość i gniew
Źródło:
Materiał nadesłany
Zwierciadło nr 8