W Teatrze Telewizji zobaczyliśmy wczoraj "Miłość i gniew", słynną, legendarną niemal sztukę Johna Osborne'a. I jak to bywa, okazało się, że konfrontacja dzieła z jego legendą nie zawsze jest dla dzieła korzystna. Bo oglądało się ten doskonale skądinąd zrobiony spektakl nie bez pewnego zdziwienia, czy nawet rozczarowania: więc to jest ten sztandarowy utwór sztandarowego autora, inicjatora i przywódcy angielskich "młodych gniewnych"? To jest ów rewolucyjny okrzyk wściekłości i buntu, ów ładunek dynamitu podłożony pod brytyjski "establishment" i bomba, od której zadrżały szyby mieszczańskich kamienic - jak pisała londyńska prasa po prapremierze w roku 1956? Doprawdy trochę trudno sobie przyczyny tego szoku wyobrazić. Żeby zrozumieć na czym owa burzycielska działalność Osborne'a polegała, trzeba dopiero przywołać wdzięcznej pamięci sagę rodu Forsyte'ów i uzmysłowić sobie, że tacy to właśnie nienagannie ułożeni, opanowani w każdym
Tytuł oryginalny
Miłość i gniew
Źródło:
Materiał nadesłany
Kurier Polski nr 31