"Pisanie może być dla kogoś formą, w której najlepiej się czuje, ale to jeszcze nie powód, żeby pisać" - wyznawał Sławomir Mrożek w liście do Wojciecha Skalmowskiego. Ta fraza pasuje do wszystkich dziedzin sztuki, a świetnie opisuje fenomen Przemysława Wojcieszka - piszą Marcin Kościelniak i Bartosz Staszczyszyn w Tygodniku Powszechnym.
Ten młody twórca stał się symbolem: ucieleśnia pozytywistyczne ideały, pozwala odetchnąć wszystkim, którzy nie są w stanie znieść wszechobecnego w polskiej sztuce czarnowidztwa. Wnosi tu ożywczy powiew nadziei. Tyle tylko że Wojcieszkowy optymizm staje się dziś konwencją, a sam artysta zjada własny (niezbyt długi zresztą) ogon. Być może kino i teatr to właśnie te formy, w których reżyser "Głośniej od bomb" czuje się najlepiej, ale - by zastosować się do formuły Mrożka - nie może być to jedyną legitymizacją jego sztuki. Ta zaś staje się coraz bardziej powtarzalna i wtórna. Gdy w 1999 roku zadebiutował średniometrażowym "Zabij ich wszystkich", wiedzieliśmy, że pojawił się młody zdolny reżyser, który prócz podstawowej warsztatowej biegłości ma także jakąś "sprawę ze światem" (określenie Dariusza Nowackiego). Opowieść była niezbyt skomplikowana: 19-letnia Ewa przyjeżdża do brata, stając się świadkiem i uczestnikiem chuliga�