W życiu nawiedziłem warszawskie teatry nie więcej niż pięć razy, albowiem usposobienie mam cokolwiek legawe. W zasadzie moim ideałem jest kot Garfield. Szkoda, że znamy się tak krótko - iluż niepotrzebnych ruchów bym sobie zaoszczędził!
Zwiedziałem się wszelako, że w Ateneum wystawiają "Cyrana de Bergerac" Edmonda Rostanda w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego, który już wcześniej, dawno temu zrobił "Cyrana" dla Teatru Telewizji. Zresztą znakomicie, ze wszelkimi historycznymi szykanami: były tam XVII-wieczne koronki, pludry, gaskońskie kolety i taki Fronczewski, że niech się schowa Depardieu. No to poszedłem, nawet na premierę - w obstawie pewnej zaprzyjaźnionej damy, mej córki ciotecznej (nie każdy taką ma) i syna pierworodnego. Tudzież, co okazało się na miejscu, premiera Buzka, ale to już drobnostka. Cyrana miał grać ten sam Fronczewski. Korciło zobaczyć, jak po raz drugi zmierzy się z Bergerakiem. A zresztą - po prostu przepadam za tą sztuką. Ten burleskowaty melodramat, pięknie zrymowany przez Rostanda u kresu ubiegłego stulecia, budzi bowiem w męskich duszach coś, za czym w tzw. wieku średnim zaczynamy coraz bardziej tęsknić: odwieczna chłopięcość, piękny sen o szpadzie i