Godot jest słowem. Słowem z arystokratycznego plemienia brzmień, co ich doskonale nic nie poprzedza - żadna rzecz milkliwa, żadne milczące stworzenia, choćby najlichsze, żaden stan, nastrój, gest, barwa, kształt. Nic. Nawet cienia twarzy brak. Przed słowem Godot nie było starca z siwą brodą ani losu w coś wcielonego, ani nadziei okutanej sensualnym kształtem. Godot jest tylko słowem, doskonale samotnym słowem opowieści "Czekając na Godota". Co bez tej samotności? Co się dzieje, gdy komuś przychodzi chętka scenicznego ucieleśnienia słowa Godot - narysowania ciała i twarzy pana Godota, wmówienia światu, że przed słowem był jest ktoś? Zaczyna się dziecinada. Znika sekret nieomylnej opowieści Samuela Becketta. W teatralnej sztuce pióra Sylviane Dupuis "Drugi upadek albo Godot, akt III" nie dość, że jest pan Godot, to jest on... panią Godot - najpierw aktorką sterczącą z tyłu sceny i coś po francusku gadającą, a później łudząco przypomina
Tytuł oryginalny
Miejsca żalu
Źródło:
Materiał nadesłany
Dziennik Polski nr 279