„Balladyna” Juliusza Słowackiego w reż. Jana Hussakowskiego w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
„Balladyna” Juliusza Słowackiego jest wielowymiarową tragikomedią. Reżyser Jan Hussakowski to wie, a jednak niepotrzebnie spróbował ją dodatkowo „uśmiesznić”. Mimo wszystko warto zobaczyć lubelski spektakl, żeby się przekonać, jak bardzo ten tekst jest nadal żywy. Zwłaszcza gdy go grają dobrzy aktorzy.
Na premierę „Balladyny” Juliusza Słowackiego jechałem do Lublina z podwójną radością. To jedna z moich ulubionych sztuk. Z kolei lubelski Teatr imienia Juliusza Osterwy jest jednym z moich ulubionych teatrów. Jego zespół aktorski zasługuje na największe pochwały. Jego ostatnie premiery zachwycały. Były tematycznie odkrywcze i dobrze robione.
Zanim o tej najnowszej produkcji, kilka słów o wcześniejszych doświadczeniach z samym dramatem. Klasyka polska jest z wolna porzucana przez większość teatrów, tymczasem „Balladyna” jakby wbrew logice czasów cieszy się niesłabnącą popularnością. Między rokiem 2009 (premiera inscenizacji Artura Tyszkiewicza w Teatrze Narodowym), a 2022 była grana na różnych scenach aż 23 razy. Ktoś może powiedzieć, że to tylko krwawa bajka. A jednak wydaje się wyjątkowo atrakcyjna. Dlaczego?
Świat prawdziwie odjechany
Nie jest to opowieść obciążona zbytnimi komplikacjami psychologicznymi, choć dostrzegamy tam sporo zaskakujących pomysłów na kolejne zakręty akcji. Niby umieszczono ją w kontekście Polski prasłowiańskiej, ale tak naprawdę żongluje motywami szekspirowskimi. Czary Goplany i jej świty kojarzą się z „Burzą”. Zbrodnie i męki Balladyny – z „Makbetem”.
Nie mamy tu nawet zbyt wielu przełomowych myśli. Może najmocniej czujemy tę o roli przypadku, bo przecież rywalizacja sióstr: Balladyny i Aliny o uczucie wielkiego pana Kirkora zostaje uruchomiona przez zazdrosną wróżkę Goplanę, z błahego powodu. Niszczycielska rola przypadku intrygowała także Szekspira – w wielu jego dramatach. U Słowackiego zbieranie w lesie malin, które ma wyłonić zwyciężczynię, kończy się mordem. Pierwszym, bo potem przerażona tym, że się wyda, Balladyna staje się seryjną zabójczynią.
Ale mamy tu przede wszystkim zręcznie poprowadzoną akcję pełną dziwności, okrucieństw i baśniowych efektów. Można podejrzewać, że dla widzów ukształtowanych przez „Grę o tron”, nie będą one zaskoczeniem. Ale można to rozumowanie odwrócić. Młodzi widzowie mogą świat tak rozbuchanej wyobraźni kupić właśnie dzięki współczesnej popkulturze. Razem z zaskakująco nowoczesnym wierszem.
Gdy na to nałożyć żonglerkę teatralnymi umownościami, tak odmiennymi od efektów filmowych, można tym zaciekawić i licealistów – co widziałem w różnych teatrach na własne oczy. No i ta łatwość w przechodzeniu od groteskowej śmieszności do zawiesistej krwawej tragedii. To jest świat prawdziwie odjechany, gdzie śmiech miesza się z przerażeniem . Znowu nasuwa się słówko: „popkultura”. Ona taka jest. Ale to także uniwersalna obserwacja dotycząca natury świata i człowieka. Śmiech tak często zmienia się w przerażenie.
Parada „Balladyn” wcześniejszych
Możliwe, że mój sentyment do „Balladyny” jest tym większy, im bardziej na tym tekście uczyłem się kiedyś teatru. Kiedy jako dziecko słyszałem, że Adam Hanuszkiewicz wystawił w roku 1974 XIX-wieczny dramat każąc Goplanie, Chochlikowi i Skierce pomykać po scenie na motorach, uznałem to swoim małym móżdżkiem za absurd. Sam obejrzałem to dziwowisko kilka lat później, w roku 1977 albo 1978. I olśniło mnie, wciągnęło, powaliło na kolana.
To był mój wielki krok w kierunku akceptacji różnorakich teatralnych umowności. Realia „Balladyny” są zawieszone trochę poza czasem. Niby prasłowiańczyzna, a jednak Grabiec jest synem kościelnego organisty, a Kanclerz podsuwa Balladynie jako królowej krucyfiks. Oczywiście nie dzieje się to w XIX, XX czy XXI wieku, ale dezynwoltura co do realiów zachęca do zabaw formą. Goplana może jeździć na motorze, graf Kirkor może nosić biały garnitur, bitwa Kirkora z Kostrynem może być bitwą zabawkowych czołgów. Wyszedłem wtedy z Narodowego zachwycony potęgą wyobraźni Hanuszkiewicza.
Drugą konkluzją był zachwyt humorem Słowackiego, który zafundował nam tragikomedię, z rozlicznymi scenami wręcz groteskowymi. Komizmu było w tej inscenizacji dużo: od pierwszej sceny, kiedy Kirkor grany przez Andrzeja Kopiczyńskiego opowiadał Pustelnikowi (Januszowi Kłosińskiemu) w ataku egzaltacji o swoich rycerskich aspiracjach machając ptasimi piórkami. Nie tylko można, ale koniecznie trzeba się na „Balladynie” śmiać, pojąłem.
A jednak sceny prowadzące coraz potężniejszą i coraz okrutniejszą Balladynę do zguby budziły już grozę, nie śmiech. Dostrzegłem w grającej ją młodej Annie Chodakowskiej rasową tragiczkę. Bez niczyjej intelektualnej pomocy wypatrzyłem pokrewieństwo jej monologów z teatrem Szekspira. Który też z upodobaniem mieszał humor z mrokiem.
Można powiedzieć, że kolejne inscenizacje tego dramatu, zawsze przeze mnie wypatrywane, przestrzegały równowagi między śmiechem i grozą. Nawet jeśli z większym przechyłem ku jednemu lub drugiemu biegunowi. Wspomnę dwa spektakle Teatru Telewizji: bardzo klasyczny Olgi Lipińskiej z roku 1981 (z Krystyną Jandą) i rozbuchany plastycznie, mocno pocięty i bardzo ponury Janusza Wiśniewskiego z roku 1993. Wspomnę też świetną, wizualnie fantastyczną, bogatą w rozmaite sceniczne żarty „Balladynę” Artura Tyszkiewicza z roku 2009. A w roku 2020 oglądałem dzień po dniu dwie „Balladyny” krakowskie: w Teatrze Stu (w reżyserii Krzysztofa Pluskoty) i w Teatrze imienia Słowackiego (inscenizacja Pawła Świątka). W każdej z nich coś udało się lepiej, coś innego gorzej. Ale widok licealistów na widowni, chłonących w Teatrze Stu, w pandemicznych maseczkach, tę przedziwną historię, umacniał mnie w przekonaniu, że nieprędko się z tym dramatem rozstaniemy.
Dodałbym jeszcze spektakl Jana Englerta „Grając Balladynę”, przygotowany w Akademii Teatralnej w roku 2018. Studenci nie zagrali całego dramatu, doszli do połowy, były to swoiste ćwiczenia z mówienia wierszem. Dla celów „szkoleniowych” niektórzy aktorzy wymieniali się w trakcie spektaklu, mieliśmy trzy kolejne Balladyny, dwóch Kirkorów, dwie Wdowy, choć jednego Grabca, Goplanę czy Kostryna. Trudno mi zapomnieć groteskową sekwencję, kiedy Mariusz Urbaniec (Grabiec) i Monika Cieciora (Goplana) wjeżdżali na scenę w wannie – to skądinąd jedni z najlepszych wykonawców obu tych ról, jakich widziałem w życiu. A jednak od pewnego momentu śmiech wiązł w gardle. Ileż umownej zabawy by nam nie zafundowali studenci aktorstwa, choćby puszczając dzwony weselne towarzyszące ślubowi Kirkora z Balladyną... z komórek, wiedzieli, że na końcu musi być strasznie.
Tak pisałem o ostatniej inscenizacji telewizyjnej „Balladyny” – Wojciecha Adamczyka, sprzed zaledwie dwóch lat: „Adamczyk zrobił z tego efektowny niemal horror, co wzmacnia muzyka Piotra Salabera, a co nie jest zdradą ducha Słowackiego. Przecież ta krew na czole, te duchy, ba poeta Filon kochający się w trupie, to wszystko w konwencji mnożenia niesamowitości może się wydać materią na odjechany serial. W tej wersji zachowano umowną kostiumowość. a efekty specjalne przeniosły upiorności szekspirowskie w świat filmowej iluzji. Dobrze się na to patrzyło. (...) Zastrzeżenia? Półtoragodzinny format telewizyjnego teatru zawsze w przypadku klasyki wymusza cięcia. Grane to jest w tempie zbyt zawrotnym, a wypadło kilka kawałków ważnych. Bez opowieści Grabca o swoim pochodzeniu, czy expose Grabca jako Króla Dzwonkowego, tekst traci trochę nogę komiczną”.
Ten wysyp przedstawień uświadamia mi, że pomimo pozornej prostoty tej słowiańskiej klechdy, Słowacki pozostawił wiele wątków otwartych na różne interpretacje. U Olgi Lipińskiej Grabiec Krzysztofa Kowalewskiego był korpulentnym opojem. U Wiśniewskiego – w wykonaniu Piotra Cyrwusa to wystraszony prostaczek, wręcz chłopiec. Tak samo jest z innymi postaciami. Niemiec Kostryn Łukasza Szczepanowskiego z Teatru Stu (skądinąd jeden z najlepszych, jakich widziałem) jest chodzącym upiorem, a jednak zakochuje się naprawdę w Balladynie. Dzień później w Teatrze Słowackiego zobaczyłem z kolei Rafała Szumerę- Kostryna, traktującego swoją kochankę w sposób wyłącznie instrumentalny.
Niby głębszej psychologii tu brak, a jednak mamy do czynienia z postaciami barwnymi i wielowymiarowymi. Co więc dostałem w Lublinie od młodego reżysera Jana Hussakowskiego?
Zacznę od minusów. Największym jest dla mnie zachwianie równowagi między tym co śmieszne, a tym co straszne. „Balladyna nie musi być więc nudna, nie musi być pomnikowa, jednowymiarowa” – napisał Hussakowski w teatralnym programie. Istotnie, nie musi. Rzecz w tym, że w żadnej z przywoływanych wcześniejszych spektakli nie była. To wyważanie otwartych drzwi.
Reżyser wyważał już na samym początku każąc aktorom opowiedzieć całą historię w groteskowym skrócie, w stylu bryku pozwalającego uczniom radzić sobie ze szkolną lekturą. Tłumaczono mi ten zabieg zamiarem odczarowania „Balladyny”, takiej, jaką jest ona na zajęciach z języka polskiego. Może i takie były intencje, ale Hussakowski wziął tym samym w nawias albo w cudzysłów całą konwencję tego dramatu. Szekspirowską mieszankę śmiechu i grozy wykpił i podważył stylistyką wygłupu.
Trzymał się tego potem nie całkiem konsekwentnie, ale jednak w wielu momentach. Oto Skierka Macieja Grubicha staje się tu swoistym narratorem. Przetyka tekst Słowackiego własnymi współczesnymi komentarzami, żartuje sobie z postaci i sytuacji. Podobną naturę mają niektóre napisy na ekranach stanowiących część scenografii Agaty Stanuli, skądinąd bardzo stechnicyzowanej, w pełni współczesnej. Te komentarze są na ogół zbędne. Słowacki wystarczająco precyzyjnie zarysował swoim tekstem motywy postaci. Nie trzeba nam tłumaczyć dodatkowo, współczesną knajacką polszczyzną, że Alina jest zafascynowana bogactwem Kirkora, a to tylko jeden z przykładów.
To samo dotyczy rozgrywania niektórych scen przez aktorów, naturalnie prowadzonych w takim kierunku przez reżysera. Kirkor jest postacią zabawną, ze swoimi „rycerskimi monologami”. Tak zapewne należy go grać na początku sztuki. Ale śmierć Kirkora zabawna nie jest. Tymczasem Hussakowski ujął ją jako dalszy ciąg czarnej komedii, w poetyce powiedzmy „Strasznego filmu 4”. Oryginalna „Balladyna” w wielu miejscach parodiuje świat swoich bohaterów. Nie trzeba się jednak, mam wrażenie, brać za jej dodatkowe przedrzeźnianie, językiem miejscami topornego pastiszu.
Dostajemy też, owszem, trochę scen serio. Balladyna Kamili Janik jest tylko na początku przerysowaną wiejską dziewczyną. Staje się tragiczką, jak kiedyś Anna Chodakowska. Jest niesamowita w scenie widmowej uczty z udziałem Grabca zmienionego w Króla Dzwonkowego. Jej błąkanie się po zamku z Kostrynem – Danielem Salmanem, po zamordowaniu Grabca, grane jest z całą powagą. Tyle że reżyser ustawiając całość przez te wstępne żarty z samej konwencji, aktorom nie pomaga.
Wątek Wdowy, prostej kobiety skrzywdzonej przez wstydzącą się swojego pochodzenia córkę, zawsze był zgodnie z tekstem czymś poważnym. Tu Jolanta Rychłowska, wytrawna aktorka, też niby gra od pewnego momentu serio, ale część widowni nadal się śmieje, bo uważa wszystko po kolei za parodię sztuki. Skoro matka Balladyny pojawia się z początku na scenie jako postać niemal groteskowa, musi być taką do końca. Nawet kiedy potyka się z powodu ślepoty. Bo przecież publika nastawiła się już na zgrywę. A raczej została nastawiona.
Były owszem momenty, kiedy pomysły reżyserskie zmierzały w innym kierunku niż parodystyczny. Oto – przykładowo – przed zamordowaniem siostry przez Balladynę, słyszy ona te same słowa powtarzane przez Alinę kilka razy, cała scena się powtarza, jak cofana klatka filmu. Świetnie uchwycono w ten sposób zawahanie przyszłej morderczyni. Świat się na chwilę zatrzymał tuż przed pogwałceniem praw boskich i ludzkich. Szkoda, że Hussakowski nie dokonywał takich wyborów częściej.
Dodatkowo obciąża tę inscenizację jeszcze jeden zamysł. Kilkanaście postaci dramatu jest granych przez zaledwie siedmioro aktorów. Jedynie Kamila Janik jest tylko Balladyną. A wielofunkcyjny Skierka Macieja Grubicha poza swoją rozbudowaną postacią wciela się tylko w jakieś epizody.
Za to Krzysztof Olchawa to Kirkor i Grabiec, Daniel Salman – Filon i Kostryn, Jolanta Rychłowska – Goplana i Wdowa, Witold Wieliński – Chochlik i Pustelnik. Nina Biel po zniknięciu zamordowanej Aliny jest jeszcze Gralonem, sługą Kirkora, a na samym końcu Kanclerzem w scenie sądu.
Jak się dowiedziałem, to akurat inicjatywa nie tyle reżysera, co dyrekcji teatru, która chce przygotować zespół na podobne niedogodności, kiedy w czasie zbliżającego się remontu budynku aktorzy będą grali w kilku miejscach równocześnie. Ciężko mi ten argument podważać.
Będę jednak narzekał – to zbyt wielkie wyzwanie dla wyobraźni i emocji widza, kompletnie zbędne, zwłaszcza, gdy aktorzy muszą grać postaci zupełnie odmiennego, psychofizycznego typu. Skądinąd zaś, skoro teatr kokietuje tym spektaklem widzów najmłodszych, powinien zadać sobie pytanie, czy oglądając to pierwszy raz, nie pogubią się oni w plątaninie postaci, nieustannie zmieniających ubrania. Czy nie zadadzą sobie pytania, jakim cudem hrabia Kirkor przebiera się za syna organisty, prostackiego Grabca? A egzaltowany Filon przyjmuje postać niemieckiego rycerza Kostryna itd. itp.
A zarazem… Jak na gąszcz tych rozmaitych okoliczności, aktorzy radzą sobie dobrze, niekiedy bardzo dobrze. Witold Wieliński jest może zbyt humorystyczny jako Pustelnik (zgodnie z chichotliwą poetyką wielu scen), za to znakomity jako nieporadny, jowialny Chochlik. Krzysztof Olchawa bardziej pasuje do postaci Kirkora, jako Grabiec jest chwilami za mało wyrazisty, a jednak mowę Króla Dzwonkowego zapowiadającego swoje despotyczne rządy (była to w intencji Słowackiego karykatura cara Mikołaja I) wygłasza brawurowo.
Danielowi Salmanowi bliżej z kolei do postaci mrocznego Kostryna niż pogrążonego w fantasmagoriach, wzdychającego Filona. Jemu pozwolono poprowadzić postać niemieckiego najemnika z predylekcją do zbrodni, z tragiczną powagą. Wykorzystał tę okazję z naddatkiem. Michał Grubich maluje swojego Skierkę może zbyt grubą kreską, co jest zgodne z reżyserskim założeniem. Niemniej jego wszędobylska ruchliwość, zdolność panoszenia się na scenie, i widowiskowa karykaturalność, musi budzić uznanie, nawet jeśli obsługuje pomysły sceniczne, które nie całkiem mi odpowiadają.
Nina Biel jest bardzo sugestywną Aliną. Jej występy w roli Gralona i Kanclerza nie wywołały już we mnie takiego uznania, ale przecież obie te epizodyczne postaci bardziej przypominają marionetki niż żywych ludzi. Trudno nie odnotować z uznaniem zdolności Jolanty Rychłowskiej do przepoczwarzania się w dwie kompletnie różne postaci, przy czym w jej przypadku bardziej wyrazista, dziwnie starcza, spotworniała, jest królowa elfów Goplana. Ale Rychłowska ma piękne momenty i jako Wdowa. Gdyby nie te sprowokowane logiką inscenizacji rechoty...
Mimo wszystko ten spektakl jest sukcesem Kamili Janik. Aktorki, którą można było podziwiać w Osterwie, w „Historyi o chwalebnym zmartwychwstaniu pańskim”, a w warszawskim Och Teatrze – we „Władcy much”. Choć Hussakowski nie zawsze jej pomagał w eksponowaniu i stopniowaniu okrucieństwa i panicznego strachu Balladyny, ona to w wielu miejscach sugestywnie umiała osiągnąć – z podziwu godną konsekwencją.
Sukces aktorki, ale czy samej wizji Hussakowskiego? Na początku miałem odruch żeby wyjść z teatru. Pod koniec, przed tylko opowiedzianym uderzeniem pioruna, ręce składały mi się do oklasków. Byłoby wszakże lepiej, aby reżyser bardziej zawierzył tekstowi niż swoim imaginacjom na jego temat.
W programie pisze, że Słowacki miał poczucie humoru, że bawił się naszą słowiańską tożsamością i że przeplatał sceny serio komizmem. I to wszystko prawda. Tyle że wielowymiarowość tego dramatu, o której reżyser też napisał, wymaga subtelnego dłutka. Chwilami zaś używano łoma, stylistyki współczesnych stand-upów.
To jest, jak zauważa Jan Hussakowski, opowieść o żądzy posiadania „czegoś więcej”, ale żeby to opowiedzieć, wystarczy zawierzyć poetyce teatru. Aktorzy zawierzali, na ile mogli. Reżyser tylko chwilami. Warto to jednak zobaczyć, żeby się przekonać, jak bardzo „Balladyna” jest nadal żywa.