Spotykam ją codziennie między ósmą a dziewiątą rano. Ja - jak zwykle - gdzieś się spieszę, biegnę, ścigając się z czasem, z którym i tak przegram. Ona kroczy powoli, dostojnie, od czasu do czasu poprawiając na głowie filuterny kapelusz i przypięte do niego kwiaty, których czas świetności dawno już minął. Na smyczy prowadzi starego jak ona kundla, z nagryzionym uchem, co pewnie stało się jeszcze wtedy, gdy mógł puścić się jeszcze w pogoń za kotem.
Ale to nadgryzione ucho jest najważniejsze. Psiak podnosi je, ilekroć właścicielka zaczyna perorować, najpierw cichym, wstydliwym głosem, by w okolicach skwerku przejść do krzyku i wpaść w bezdenną rozpacz tuż przed mięsnym. Kto posłucha głosu kobiety choć przez chwilę, zrozumie, iż jest ona wielka - dźwiga na swoich barkach problemy całej kuli ziemskiej, przestrzega przed zaśmieceniem głów, powolnym stąpaniem w piekielną przepaść, która nieuchronnie czeka na ludzkość. Jednym słowem, staruszka naprawia świat. "Naprawiacz świata" w reżyserii i wykonaniu Leszka Piskorza to potwór, kapryśne dziecko, znęcające się nad otoczeniem. Siedzi na inwalidzkim wózku, udając niemoc. Jest mu tak wygodniej, bo może dowoli cierpieć nad głupotą świata, nad niezrozumieniem jego fenomenalnej teorii. Nigdy nie dowiemy się, na czym polega jej genialność, ale brak zrozumienia równoznaczny jest naszej głupocie i głupocie przedstawicieli wł