Rok 2004 - a może wcześniej? - dokładnie już nie pamiętam. Początek upalnego lata, bardzo wczesny poranek, wschodzi słońce. W godzinach, które dla normalnych ludzi nie istnieją, czyli w okolicach 3.30-4.00, wszędzie pusto, cicho i da się rozmawiać. Ze Sławomirem Mrożkiem odbywam kolejną fotograficzną podróż, tym razem pośród grobów cmentarza Rakowickiego - pisze Andrzej Nowakowski w Gazecie Wyborczej - Kraków.
Jedną z wielu, podobnie jak po opustoszałych Błoniach, zakamarkach Kazimierza czy bezludnych uliczkach i rozmaitych zakazanych rewirach Krakowa, co to lepiej tam nie chodzić. Ja słucham Mrożka. Mrożek słucha (naprawdę!) mnie Mgielna atmosfera, którą tak lubi obiektyw. Mrożek porusza się majestatycznie, ja fotografuję. Ale przecież rozmawiamy, z czego korzystam, ile wlezie, bo to jedyne w ciągu doby godziny, kiedy Mrożkowi chce się mówić. Nie powiem, że się rozgaduje - co to, to nie - ale mimo wszystko kieruje w moją stronę zdania podrzędnie i nadrzędnie złożone, co normalnie zdarza mu się rzadko, a w ciągu dnia w zasadzie nigdy. No więc gadamy o literaturze, kulturze, muzyce, malarstwie, rzeźbie (jego ulubiona dziedzina sztuki, o czym mało kto wie), o Polsce i całym tym wszechogarniającym nas dziadostwie. Bez napinki, swobodnie i bez jakichkolwiek pretensji do kogokolwiek, że przecież mogłoby być inaczej. Mam świadomość, że z zupełnie