Myślę, że mieszkając cały czas w Warszawie, żyłbym w trochę fikcyjnym świecie – mówi Michał Kotański, reżyser, od 2015 roku dyrektor Teatru Żeromskiego w Kielcach, instytucji rezydującej w jednym z najstarszych teatralnych budynków w Polsce i pozostającej jedynym profesjonalnym teatrem dramatycznym w województwie świętokrzyskim.
Patrząc na propozycję Teatru Żeromskiego na sezon 2020/2021, mam wrażenie, że to bardzo demokratyczny program. Nie forsujący jednej wizji teatru, ale próbujący docierać do wszystkich odbiorców.
Po pierwsze – trzeba mieć świadomość tego, gdzie robi się teatr. Czym innym jest tworzenie go w Kielcach, czym innym – w Warszawie czy Krakowie. Teatr Żeromskiego jest jedynym teatrem w województwie, w samej Warszawie mamy ich kilkanaście. Tam można pokusić się o śmielsze profilowanie, bo znajdzie się na to widz. Aczkolwiek ostatnio zaczynam myśleć, że to też nie do końca jest prawda i ostatecznie mamy do czynienia z różnicą skali, nie ma natomiast większej różnicy, jeśli chodzi strukturę widowni. Tak naprawdę, biorąc pod uwagę proporcje, na tzw. ambitne spektakle nie ma w Warszawie o wiele więcej widzów niż w Kielcach. Po drugie – teatr tworzą ludzie. To, jak wygląda kielecki repertuar, wynika z tego, kogo zapraszam do pracy i co uważam za interesujące i ważne w polskim teatrze. Podkreślam to dlatego, że nie wszystkie decyzje repertuarowe są decyzjami analitycznymi czy komercyjnymi. Zdaję się w dużej mierze na swoje intuicje. Oczywiście staram się również zachować balans. Zapraszam osoby, które wystawią komedię, o której wiem, że będzie się podobała widowni. Równolegle zapraszam twórców zadających pytania, które wyjdą poza konwencjonalny teatr i sprawią, że instytucja, którą prowadzę, będzie żywa i nie będzie jedynie odpowiedzią na wyobrażenia dotyczące tego, co lubią tzw. mieszczanie. Na pewno lubię, kiedy dużo się dzieje i lubię zderzać ze sobą różne języki.
Czy spotykał się pan z zarzutami o niespójność tej propozycji?
Będąc dyrektorem teatru, trzeba być przygotowanym na to, że krytyka będzie zawsze – z tej lub innej strony – i nasz narcyzm ucierpi. Niezbyt często słyszę jednak takie zarzuty. Może one po prostu do mnie nie docierają. Ostatnio rozmawialiśmy w teatrze o tym, czy może nie powinniśmy zrobić sezonu tematycznego. Zazwyczaj mam poczucie, że jeżeli coś takiego dzieje się w polskim teatrze, to jest to bardziej zabieg marketingowy niż rezultat realnej potrzeby twórców. W tej chwili repertuar na kolejny sezon 2021/22 układa się tak, że wspólny mianownik pojawia się w sposób naturalny. Z jednej strony pamiętam, że w Kielcach są mniejsze zasoby niż w większych metropoliach do robienia mocno autorskiego teatru i wymaga to czasem większego wysiłku. Z drugiej strony czuję, że daję przestrzeń wolności reżyserom, którzy tu pracują i często są pod różnymi względami bardzo wyraziści.
Sezon otworzyła "Loretta", realizacja komedii, którą wystawił pan już 12 lat temu w Teatrze Wybrzeże. Skąd pomysł na powrót do tego tekstu?
On mi się wydawał pod każdym względem trafiony. To komedia, wręcz farsa i nie ukrywajmy, że jako dyrektor teatru muszę myśleć o tym, że trzeba zachęcić publiczność, by przyszła do nowego miejsca [tymczasowej siedziby teatru, którego oryginalna siedziba przy ul. Sienkiewicza przechodzi generalny remont – przyp. red.]. "Loretta" to dosyć przewrotny tekst i w gruncie rzeczy szalony. Jest w nim sporo przekroczeń. To swego rodzaju pułapka zastawiona na widza, który przychodzi na komedię, a nagle dostaje pytania, które nie zawsze są przypisane temu gatunkowi. Czym jest poczucie wolności osobistej? Jakie jest miejsce kobiety w systemie, w którym żyjemy? Tego dotyka ten tekst. Rozpętuje też wariactwo, które jest atrakcyjne teatralnie i zachęca widza do przyjścia na spektakl.
W zapowiedzi sezonu są także dwie propozycje z dziedziny nowej choreografii. Skąd decyzja o włączeniu performansów choreograficznych do programu Teatru Żeromskiego?
Odniosę się do tytułu tego programu: zawsze jest dobrze poszerzać pole [spektakle Agnieszki Kryst i Wojciecha Grudzińskiego koprodukowane przez Teatr Żeromskiego powstają w ramach "Poszerzania Pola" – programu choreograficznego warszawskiego Nowego Teatru i Art Stations Foundation, którego kuratorką jest Joanna Leśnierowska – przyp. red.]. Dobrze jest szukać sposobów na to, by instytucja nie była martwa i skupiała się nie tylko na wyborze tekstów i współpracujących reżyserów, ale też próbowała wychodzić poza tradycyjnie rozumiany teatr. To może być wzbogacające dla zespołu i zarazem ciekawe dla widowni. Agnieszka Kryst i Wojtek Grudziński prowadzili dwa tygodnie temu warsztaty z całym zespołem. Myślę, że możemy sobie na tego rodzaju spektakle w Kielcach pozwolić. Poza tym mamy dobre relacje z Nowym Teatrem, obecność performansów nowej choreografii to efekt wspólnych rozmów. Cieszę się, że to się uda.
Czy jako dyrektor jedynego w województwie profesjonalnego teatru dramatycznego często decyduje się pan na artystyczny kompromis?
Nie mam poczucia, żebym w tym momencie szedł na kompromisy. Począwszy od tego, że zdobyliśmy prawie 12 milionów na rozbudowę i dostosowanie tymczasowej siedziby [budynku Wojewódzkiego Domu Kultury – przyp. red.] – pod tym względem nie ma mowy o kompromisie, bo chcemy zachować wysoki poziom artystyczny i potrzebujemy miejsca, które na to pozwala. Nie poszliśmy na kompromis w wypadku projektu przebudowy budynku przy ul. Sienkiewicza 32. Projekt pracowni WXCA zostanie zrealizowany w całości, bez cięć, dzięki czemu powstanie jeden z nowocześniejszych teatrów w Polsce. Podobnie z wyborami artystycznymi. Barierą są czasem finanse. Chciałbym na przykład dać więcej premier w sezonie, bo jest sporo bardzo ciekawych projektów, z którymi przychodzą reżyserzy, a nie jestem w stanie zapewnić pracy wszystkim na takim poziomie, na jakim bym chciał. Dla mnie ważne jest poczucie wolności i możliwość proponowania widzom takiego teatru, jaki mnie interesuje. Gdybym nie miał tego poczucia, prawdopodobnie zrezygnowałbym ze swojej funkcji. Oczywiście bycie dyrektorem to także sztuka chodzenia na kompromisy, ale dzięki doświadczeniu można próbować rozpoznać, jaki kompromis będzie twórczy, a jaki okaże się zabójczy.
Wygrywając konkurs na dyrektora teatru, miał pan za sobą jedną realizację w Kielcach – "Dzieje grzechu" na podstawie Żeromskiego. Czy wyobrażenie o kieleckiej widowni i realiach tej pracy zmieniło się po spotkaniu z rzeczywistością już po wygranej?
Powiem tak: bycia dyrektorem człowiek uczy się prawie każdego dnia. Moja świadomość dotycząca tego, co mogę zrobić i na jaki efekt powinienem się nastawić, jest na pewno inna niż pięć lat temu. W pierwszym moim w pełni autorskim sezonie pracowała i Maja Kleczewska, i Wiktor Rubin, i Remigiusz Brzyk z Tomkiem Śpiewakiem, i Mikołaj Grabowski, i Monika Strzępka z Pawłem Demirskim… To wszystko były premiery ambitne. Po tamtym sezonie stwierdziłem, że muszę bardziej wsłuchiwać się w różne głosy, które dochodzą do mnie ze strony widzów. Zrozumiałem, że muszę pilnować różnorodności. Wydaje mi się, że w tym momencie się to udaje, a jednocześnie nie schodzimy poniżej pewnego poziomu. Myślę, że to propozycja ciekawa nie tylko dla szerokiej widowni, ale też dla ludzi teatru. Po moim pierwszym sezonie trochę się nasyciłem. Przyglądałem się reakcjom widowni. Miałem czas na namysł nad tym, jak konstruować repertuar, by nie rozsadzić teatru ambicjami twórców. To nie zawsze są łatwe spotkania – czasami są zaskakująco ciekawe, czasami gwałtowne. Czułem też, że nie mogę zajechać zespołu. Inną kwestią jest to, że musiałem w pewnym momencie poświęcić bardzo dużo energii na sprawy związane z generalnym remontem teatru. Nie mam nieograniczonych zasobów i bez ludzi, którzy są tutaj obok mnie i którym ufam, nie byłbym w stanie wykonywać swojej pracy. Nie da się być przez kilka lat na sto procent i dyrektorem artystycznym, i osobą, która stara się zapewniać każdemu reżyserowi bezpieczną przestrzeń, i budowniczym, i politykiem, który załatwia sto milionów złotych na remont. Teraz mam poczucie, że pewien etap się domyka i będę mógł się w większej mierze skupić na tym, co się będzie artystycznie działo w teatrze.
Patronem teatru jest Stefan Żeromski, dla którego nade wszystko liczyły się kwestie społeczne, interesował się też ideami spółdzielczości. A jaką relację ma teatr z widownią i widownia z teatrem?
Z zaskoczeniem obserwuję, jak dużą wartość sentymentalną ma teatr dla ludzi w regionie. Mocno tego doświadczyłem, kiedy zorganizowaliśmy konkurs na projekt architektoniczny teatru po remoncie. Przyszły prace, które były kompletnie szalone. Ego architektów okazało się niekiedy niebywale rozbuchane. Uzmysłowiłem sobie, że jeżeli zmienimy fizyczną formę tego budynku, to ludzie wyniosą nas z Kielc na widłach. Wtedy może się trochę na to zżymałem, ale teraz myślę, że to ma sens. Zwycięska koncepcja pracowni WXCA stawia na zachowanie jak największej liczby zabytkowych detali. Być może odpowiadam na pytanie trochę "obok", ale uświadomiłem sobie przy okazji tego konkursu, jak wiele jest wspomnień ludzkich związanych z tym miejscem. Ten teatr ma swoją stałą, oddaną widownię. Jest w tym coś fascynującego i trzeba o to dbać.
W tym sensie teatr byłby dobrem wspólnym także w wymiarze materialnym – siedziba Teatru Żeromskiego to przecież jeden ze starszych teatralnych budynków w Polsce, powstał w latach 70. XIX wieku.
To prawda. Dodałbym też wspomnienie o Byrskich [Irena i Tadeusz Byrscy byli duetem dyrektorskim w latach 1952–1958, ich kadencja uznawana jest za "złote czasy" kieleckiego teatru – przyp. red.]. Byrscy bardzo zwracali uwagę na wspólnotę, na rozmowę. Mam poczucie, że ich praca ciągle procentuje.
Czy bycie reżyserującym dyrektorem bywało dla pana problematyczne?
To jest rzeczywiście problematyczne. Wolę reżyserować poza Kielcami, bo wtedy skupiam się w pełni na pracy nad spektaklem. A tutaj zawsze w przerwie jest jakiś dokument do podpisania, decyzja do podjęcia. To dosyć wyczerpująca sytuacja, aczkolwiek jako dyrektor niewiele do tej pory reżyserowałem. Chyba wolę się skupiać na zarządzaniu.
Pytam o to także w kontekście etyki. Co jakiś czas otwiera się dyskusja na temat tego, na ile pozwolić może sobie dyrektor-reżyser i w jaki sposób powinien następować podział środków.
Rozumiem, że ma pani na myśli także ostatnie skandale w polskim teatrze i sprawę TR Warszawa [W lutym 2020 roku TR Warszawa udostępniło listę płac i umów zawieranych z twórcami i twórczyniami. Uwagę zwróciły przede wszystkim bardzo wysokie stawki Grzegorza Jarzyny, reżyserującego dyrektora artystycznego TR – przyp. red.] . Wiem, że bywa tak, że dyrektorzy reżyserują nawet po dwa-trzy razy w sezonie. Wydaje mi się to przesadą. Kiedy jest się dyrektorem i naczelnym, i artystycznym, to nie da się tego pogodzić, chyba, że ktoś jest geniuszem zarządzania. Myślę, że jedna reżyseria w sezonie wystarczy. Nie wydaje mi się właściwym, by dyrektor przesadzał w ilości własnej pracy twórczej w instytucji, którą prowadzi. Zależy mi na tym, by zapraszać ciekawych reżyserów i sam chcę pracować w miejscu, które nie będzie nudne. Dlatego wiem, że muszę tak rozdysponowywać środki, by móc tych interesujących twórców zaprosić i żeby teatr się nie rozleciał.
Jaki ma pan stosunek do określenia "prowincjonalny"?
To pojęcie jest ważne, ale nie w kategoriach oczywistych skojarzeń. Wszyscy znajdujemy się na prowincji z pewnej perspektywy. Warszawa też jest prowincją z perspektywy Londynu czy Nowego Jorku. Nie mam poczucia, żebyśmy w Kielcach odstawali od tego, co dzieje się w kraju. Nie myślę o tym zbyt dużo. Bardzo się jako naród polaryzujemy i to pokazuje, że żyjemy – użyję modnego słowa – w bańkach. Tu w Kielcach mam być może większą szansę, by to zobaczyć z dystansu. To błogosławieństwo, że tu jestem, bo daje mi to dystans. Myślę, że mieszkając cały czas w Warszawie, żyłbym w trochę fikcyjnym świecie. Bez uwagi i czujności wobec pozawarszawskiej widowni zginiemy. Będziemy pozamykani w swoich bańkach, a w tej chwili widać, do czego to prowadzi. Stajemy się niewolnikami spolaryzowanych tożsamości i algorytmów tworzonych przez inżynierów Facebooka.
Jestem ciekawa, jak ocenia pan reakcje teatrów na lockdown. Część z nich zaczęła dosyć frenetycznie rzucać się w kolejne propozycje i aktywności, co spotykało się z – moim zdaniem słuszną – krytyką. Jak Teatr im. Żeromskiego radzi sobie z tym kryzysem?
Tydzień temu weszliśmy do czerwonej strefy, w związku z czym odwołaliśmy spektakle, nie wiedząc, że będzie można w czerwonej strefie grać. Wydaje mi się, że tutaj nie ma dobrych decyzji. W jakimś sensie każda nasza decyzja będzie zła. Widzę wysiłek teatrów, by – na tyle, na ile to możliwe – jednak grać i w jakiejś mierze wydaje mi się to racjonalnym wyjściem. Aktorzy muszą grać, poza tym boimy się, że widzowie odejdą. Z drugiej strony rozmawiam z moimi znajomymi lekarzami, czytam informacje na Twitterze, w mediach. I widzę, że nasz system opieki zdrowotnej się rozsypuje. Jestem odpowiedzialny za mój zespół i widzę, że on chce grać. Dlatego po rozmowach zdecydowaliśmy, że zagramy kolejne spektakle. Czuję duży wewnętrzny dyskomfort. Wizyta w teatrze wydaje mi się dosyć bezpieczna przy zachowaniu wszystkich obostrzeń, ale jednocześnie mam poczucie, że być może powinien wrócić na jakiś czas całkowity lockdown, żeby system służby zdrowia się po prostu nie rozpadł. Co do działań on-line – wydaje mi się to częścią zjawiska nadprodukcji. Przy wiosennym lockdownie mieliśmy tego dosyć, mówiliśmy, że może trzeba by zweryfikować system teatralny i nasze myślenie o nim i nie produkować aż tyle… Teraz już do tego wracamy, bo wszyscy jesteśmy niewolnikami kapitalistycznego myślenia. Myślę, że tak zostanie. Nie wiem, czy w przypadku teatru produkcje wideo mają sens. Rozumiem, że to jeden ze sposobów na przypominanie o swoim istnieniu, udowadnianie, że jesteśmy potrzebni. Jesteśmy w chaosie i myślę, że będziemy w nim do połowy – jeśli nie do końca – przyszłego roku. Nie ma dobrej drogi przejścia przez ten stan. Dopiero za parę lat będziemy mieć pełen ogląd tej sytuacji i będzie możliwe wyciągnięcie wniosków. W tej chwili biegniemy po omacku, próbując przeżyć – dosłownie i w przenośni. Próbujemy zachować życie – własne i instytucji, zachować miejsca pracy, ochronić sztukę. Żeby było do czego wracać.