Peer został, jak cebula, systematycznie odarty z kolejnych warstw. Tak, że w końcu, nie zostało nic oprócz wrażenia, że uczestniczyliśmy w dwugodzinnym wykładzie z elementami akrobatycznymi, w którym aktorzy ze zrozumieniem wykładali kolejne prawdy wiekuiste - o "Peer Gyncie" w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.
Peer Gynt jest człowiekiem, ale co to znaczy? Szuka szczęścia, jest panem wśród eksponatów w muzeum historii naturalnej, na które patrzą widzowie. Wspina się na wyżyny, wdrapuje na kolumny foyer teatru, żeby się dowiedzieć, że ma lęk przestrzeni. Traci zmysły, wadzi się sam ze sobą, docieka prawdy i kreuje świat, którego nie ma. Szuka swojej wielkości i broni ideału, który już dawno nie istnieje. Zadaje sobie elementarne pytania, odpowiada na najtrudniejsze. Próbuje przechytrzyć sfinksa i ujarzmić stado plastikowych reniferów. Wywyższa się ponad wszystkie istoty, chociaż pochodzi od małpy. Musi znaleźć swoje miejsce w świecie, gdzieś między zwierzęcym stadem, ludzkim miastem, niebezpieczeństwem swoich wyobrażeń a rzeczywistością. Wokół niego wyrozumiale, bez sprzeciwu, bez walki krążą kobiety. Jedna (Barbara Kraftówna) jest matczyna, rozzłoszczona na urwisa, druga (Jolanta Olszewska) wściekła na drania, który ją wykorzystał, trzeci