Spotkał tę sztukę los - jak wiele innych utworów Stanisława Ignacego Witkiewicza. Napisana w roku 1924 przetrwała w maszynopisie, nie-drukowana i niegrana, dopóki jej przed dwoma laty nie wydał Konstanty Puzyna w swoim fundamentalnym zbiorze dramatów Witkacego. Jeśli jednak wypada żałować, że Witkiewicz jako dramaturg nie zdołał przedrzeć się na sceny w dwudziestoleciu międzywojennym, jeśli wypada żałować tego przede wszystkim ze względu na dobro teatru polskiego, który oddając jakąś cząstkę swoją nadrealizmowi tego autora zdołałby wcześniej, być może, wyjść ze swego dziewiętnastowiecznego, mieszczańskiego zaścianka - to stwierdzić trzeba równocześnie, że spóźniona o czterdzieści lat premiera "Matki" wcale utworowi temu nie zaszkodziła, nie odebrała mu ani wdzięku, ani humoru, ani nawet pewnej filozoficznej, gdyby tak można powiedzieć, aktualności.
Tak, właśnie wdzięku i humoru, mimo że sam autor nazwał tę sztukę "niesmaczną". Istotnie, o smaku trudno mówić, skoro owa matka jest alkoholiczką i narkomanką, która sentymentalnie - wspomina swoich niezliczonych kochanków i męża-zbrodniarza powieszonego gdzieś w Brazylii. Skoro syn, aby móc swobodnie i niezależnie rozwijać swoje koncepcje uzdrowienia społeczeństwa, zostaje alfonsem, sutenerem własnej żony i szpiegiem. Skoro wreszcie żona natychmiast po ślubie z uczciwej i pracowitej prostytutki przemienia się w bezecnego wampira, który nie opuści napotkanego mężczyzny, dopóki nie uczyni z niego nędzarza i szmaty. Niesmaczna rodzinka, powtórzy ktoś za autorem. Ale jakże groteskowa, śmieszna i pełna najprzedniejszego humoru, dodamy natychmiast. Bo ani ona już drażni dzisiaj, ani szokuje, najbardziej uprzedzony odbiorca dojrzy w niej tylko groteskę i śmiech, śmiech potężny, wyzwolony zaskakującą wyobraźnią autora, a nie wyzwanie rzucone pr