Stoją na scenie. 23 osoby - sześciu aktorów a pozostali to amatorzy - śpiewają. To pewien rodzaj chóralnej śpiewo-mowy, który Marta Górnicka wypracowała ze swoim zespołem. Tak jak w pokazywanych podczas festiwali innych spektakli Chóru Kobiet - "Magnificat" albo "Requiemmaszyna", również tu tony i niuanse przeplatają się tworząc dywan dźwięków. I podobnie jak w orkiestrze, tylko absolutna precyzja prowadzi do oczekiwanego efektu - o "M(other) Courage" w reż. Marty Górnickiej pisze Alexander Kohlmann w Theater Heute.
Tu nie ma miejsca na improwizację czy występy solo. Sama Górnicka stoi podczas całego spektaklu na podwyższeniu wśród publiczności i dyryguje. Wystarczy tylko spojrzeć w tym kierunku, aby poczuć jej siłę. Z grymasami i syczącymi dźwiękami, młoda kobieta realizuje swoje wizje, pomimo wszystkich oporów, które mógłby mieć przeciętny teatr miejski. Strzał. Strzał. Strzał. Tak gęsty i absolutny wydaje się efekt na scenie. "Matka musi zawsze czemuś służyć" wyrzucają z siebie niektórzy występujący. Inni intonują do tego dźwięki. Jęki. Wszyscy noszą codzienne stroje. To mógłby być tłum na ulicy. Prawdziwy antyczny chór. Taki, który niczym rój zmienia wciąż swój kierunek. Raz wszyscy będą idiotami z Pegidy, syczącymi "My jesteśmy narodem", a później, powoli intonują - "mówimy o tym, o czym inni milczą". Pomiędzy, mowa o matce Niemczech, która zgarnia wszystkich na swój wóz. Nawet jeśli dyrektor teatru będzie zaprzeczał wydawn