Dorota Masłowska powiedziała w jednym z wywiadów promujących „Innych ludzi”, że „prawdziwe życie jest w busie do Lublina”. Wydaje się, że Maciej Stuhr wziął sobie te słowa do serca, choć jego autobus, umieszczony w centralnej części sceny, wcale nie jedzie do stolicy województwa lubelskiego. Kręci się za to po Warszawie bez konkretnego celu – zupełnie tak, jak jego pasażerowie: mieszkańcy miasta stołecznego, Kamil, główny bohater, obcokrajowcy, a nawet sam Jezus Chrystus.
Wystawianie tekstów autorki „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” to zawsze duże wyzwanie: poetyka utworów Masłowskiej jest na tyle wyrazista, że niekiedy twórcom trudno się w niej odnaleźć. Maciejowi Stuhrowi, debiutującemu w roli reżysera, ta próba bez wątpienia się udała: na wrocławskich deskach Akademii Sztuk Teatralnych przygotował bowiem przedstawienie więcej niż interesujące, pełne werwy i przestrzeni, wierne tekstowi dzieła Masłowskiej, a przy tym osobne i niezależne.
„Inni ludzie” to studium samotności zarówno jednostki, jak i szerokiej (właściwie nieokreślonej) grupy społecznej, którą może być konkretna rodzina, miasto (w tym wypadku Warszawa) lub nawet naród. Stuhr dobrze sobie radzi w prowadzeniu opowieści opartej na tych dwóch perspektywach – indywidualnej i zbiorowej (czemu pomaga zaprojektowana przez Mateusza Stępniaka przestrzeń sceniczna, w której każda z postaci – poza głównym bohaterem – ma ściśle wydzielone miejsce). Losy Kamila stają się w tym spektaklu losami całego pokolenia dzisiejszych dwudziestolatków, którzy miotają się między marzeniami a możliwościami – choć młody mężczyzna marzy o nagraniu płyty i uczciwym zarabianiu na muzyce, to cały czas pozostaje na marginesie społeczeństwa; bez pieniędzy i znajomości nie może bowiem zrealizować swoich ambicji. Co mu w tej sytuacji zostaje? Nielegalne interesy oraz bezradność, choć – zdawałoby się – żyje w mieście wielkich możliwości, jak mógłby głosić o Warszawie slogan marketingowy. Jednak nie jest przy tym tak, że posiadanie pieniędzy czy solidnego wykształcenia ułatwia życie – przykładem złudności tej tezy są losy nowobogackiej kochanki Kamila oraz współlokatorki jego dziewczyny. Wszyscy w tej opowieści, niezależnie od tego, czy mieszkają w peerelowskim, ciasnym mieszkaniu z matką i siostrą, czy w wielkim, świetnie urządzonym apartamencie, skazani są na porażkę – przez samotność i poczucie braku sensu, które staje się w „Innych ludziach” symbolem naszych czasów.
Zanim przejdziemy do oceny spektaklu, warto przywołać zabawną sytuację: wychodząc na antrakt, myślałem, że to koniec przedstawienia. W żadnym z materiałów prasowych, do których dotarłem przed premierą, nie zauważyłem informacji o tym, że pokaz składa się z dwóch części, a do tego mylące okazały się dla mnie dwie rzeczy: oklaski (krótkie, bo krótkie, ale jednak) i finałowa, dość spektakularna scena. Opuszczając salę, pomyślałem: „Masłowska – Stuhr 1:0”. Zacząłem wymieniać w głowie rzeczy, których zabrakło w adaptacji: psychologizacji postaci, ukazania dramatów poszczególnych bohaterów, portretu zbiorowego miasta oraz wyjścia poza tekst. Prędko się jednak okazało, że wszystko to, czego w moim mniemaniu prezentacji brakowało, znalazło miejsce (i to w jaki sposób!) w drugiej części. Stuhr skomponował bowiem swoją opowieść na zasadzie kontrastu: do przerwy widz prowadzony jest po sitcomowej, komediowej, zupełnie niezobowiązującej rzeczywistości, która może uchodzić za całkowicie niepolityczną i niezaangażowaną, daleką widzowi i światu, w którym żyje, jednak w drugiej części oglądający zostaje skonfrontowany z na tyle wyrazistym, przekonującym, współczesnym i wymownym obrazem, że nie może się od niego w żaden sposób zdystansować. Słowem: to, co do antraktu wyłącznie bawi, po przerwie boli i ciąży. U Masłowskiej, odnoszę wrażenie, akcenty rozkładały się zupełnie inaczej: poszczególne dramaty wydawały się „ciągłe”, a przedstawiona rzeczywistość dekonstruowała się już od pierwszych stron; Stuhr z kolei, choć fabularnie wiernie podąża za tekstem, pozwala widzowi najpierw wygodnie rozsiąść się w fotelu, popatrzeć na quasi-komediowy świat, pośmiać się z nieporadności językowej bohaterów (wszelkiego „dołonczania” oraz „włanczania”) i kuriozalnych, iście gombrowiczowskich sytuacji, w których muszą się odnaleźć (jak w scenie, gdy nauczycielka każe matce wyciągnąć z torebki prezerwatywę wypełnioną nasieniem), a dopiero potem uderza. Właśnie po przerwie dochodzi do intensyfikacji wrażeń, do nagromadzenia tragedii – wszystkie zdrady, nieudane związki, załamania psychiczne, które obserwujemy przez cały pokaz, a także skutki wykluczenia materialnego i społecznego pod koniec się niejako sumują, doprowadzając do całkowitego rozpadu zarówno relacji między bohaterami, jak i całego wykreowanego świata.
Spektakl Stuhra ma charakter quasi-musicalu: sporo w nim hip-hopowej muzyki i rapu. W roli Kamila, marzącego o wydaniu własnej płyty, fenomenalnie wypada Adam Rosa, który dobrze odnajduje się nie tylko w poetyce i stylu Masłowskiej (jak zresztą wszyscy aktorzy), ale także w samym rapie. Z dużym uznaniem słucha się partii muzycznych w jego wykonaniu: zarówno dykcyjnie i rytmicznie, jak i pod względem flow (tzw. nawijki) nie można mu niczego zarzucić. Świetna, przekonująca kreacja aktorska! Na tym poziomie widać zresztą dużą pracę ze wszystkimi wykonawcami – konwencja tekstu wymusza dostosowanie się do hip-hopowej rytmiki, co zarówno wokalnie (za co odpowiada Rafał Karasiewicz), jak i ruchowo (Bożena Klimczak) zostało bez wątpienia osiągnięte.
Wrocławscy „Inni ludzie” to przedstawienie zdecydowanie udane i dobrze przygotowane. Stuhr prowadzi opowieść w sposób nieoczywisty, niesztampowy, unikając przy tym pułapek, które czyhają na twórców przy wystawianiu Masłowskiej – mam na myśli automatyczne pójście m.in. w kicz, kamp czy przerysowanie. Reżyserii w tym spektaklu nie brakuje odwagi i pomysłowości, a aktorom lekkości oraz swobody w mierzeniu się z niełatwym tekstem. Słuszny wydaje się w związku z tym apel Magdy Piekarskiej, dziennikarki kulturalnej i krytyczki teatralnej, o to, by pokaz Akademii Sztuk Teatralnych zaadaptować na przykład na Scenę Ciśnień wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol. Szkoda, by tak ciekawa propozycja została szybko zdjęta z afisza.