Jest dowcipnie, zabawnie, strasznie, mądrze, prześmiewczo, ironicznie. Ale brakuje lekkości, choć wytwarza się ją na scenie z wszystkich sił.
Scena jest prawie pusta. Stoi na niej tylko stół, który bywa owszem stołem, ale też domem, okrętem, powozem i czym tam jeszcze trzeba. Powiastkę filozoficzną Woltera Paweł Aigner umieścił po prostu w teatrze, i to teatrze marionetek. Tak na początku spektaklu przedstawia go Antreprener, choć marionetek na scenie nie ma, tylko prawdziwi, żywi aktorzy. Dlaczego marionetki? Może dlatego, że bohaterowie Woltera nie przypominają prawdziwych ludzi. Są nieśmiertelni - gwałceni, wieszani, pocięci na kawałki, obdzierani ze skóry, śmiertelnie chorzy, w następnej scenie ożywają i działają całkiem dziarsko. Dziarsko działają też aktorzy, kreujący owych bohaterów (niemal każdy z nich gra kilka ról). Zadań mają wiele, bo scena jest pusta, a Kandyd przemierza prawie cały świat, doświadczając rozmaitych - dziwacznych, strasznych i śmiesznych - przygód. Przygód, które dowodzą, że świat nie jest urządzony dobrze i sprawiedliwie, wręcz przeciwnie.