- Na początku chciałem być... Judaszem, bo on ma dużo więcej do śpiewania. Właśnie dlatego rola Jezusa jest taka trudna, bo jest jakby słabiej napisana. Judasz co chwilę Go atakuje, ale ostatecznie przy Jezusie jest postacią nieistotną, bo przy Nim wszystko wypada blado - mówi Marek Piekarczyk, wokalista, odtwórca roli Jezusa w rock-operze "Jesus Christ Superstar".
Powiedział Pan kiedyś, że Jezusa nie da się zagrać. - Nie można Go zagrać przekonywająco. Zresztą ja nawet nie jestem aktorem. Ale zawsze gdy wcielam się w postać Jezusa, dostaję jakiejś dziwnej energii. Kiedy stoję za kulisami, to jestem Piekarczyk, ale gdy tylko wychodzę na scenę, to staję się Jezusem. Nie zastanawiam się, jak to się dzieje, ale robiąc coś z Jego imieniem na ustach, trudno nie czuć tej siły. To On niesie mnie w tej roli. Może dlatego, że jest w moim życiu ważną postacią? Wiedział Pan, z czym się mierzy, kiedy w 1986 r. pojawiła się propozycja, by zagrać tytułową rolę w rock operze "Jesus Christ Superstar" w Gdyni? - Dawno temu jako hipis chodziłem do "Beczki", duszpasterstwa dominikańskiego w Krakowie. Kiedyś odwiedził nas ksiądz, który przywiózł ze sobą płytę "Jesus Christ Superstar", a na ekranie wyświetlał tłumaczenia tekstów. To było coś! Od razu stwierdziłem, że chciałbym w tym kiedyś zagrać.