- Niczego nie żałuję, mimo że większość to były rólki a nie role. Mam przeświadczenie, że człowiek ma z góry zapisany los i nie jest mu dane zasadniczo go zmienić, chyba że w drobiazgach. Wyznaję pogląd Kubusia z "Kubusia Fatalisty" Diderota, że nasz los zapisany jest w gwiazdach - mówi Marek Lewandowski, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.
Jak Pan widzi dziś, z perspektywy czasu, swoją drogę zawodową? - Jest bogata liczbowo, ale nie sądzę, żeby również jakościowo. Było tego dużo, ale na ogół to nie tyle role, ile epizody. Widzę już na wstępie, że mam do czynienia z człowiekiem przesadnie skromnym, co w naszych czasach autopromocji jest cechą nie tylko deficytową, ale wręcz unikalną. Zaczynał Pan jeszcze w legendarnym STS... - Nieco wcześniej, na dwa sezony zaangażowałem się do Teatru Ziemi Mazowieckiej, pod dyrekcją Aleksandra Sewruka, gdzie zagrałem pierwszą pełnokrwistą rolę, Jaszy w "Wiśniowym sadzie" Czechowa w reżyserii Marii Kaniewskiej, ale też Węża w widowisku "Ewa, wiersze, piosenki, facecje o białogłowach". Na ten czas przypadł grudzień 1970 roku, a że byłem figlarnym i bezczelnym 23-let-nim urwisem warszawskim, więc gdy usłyszałem w radiu o odejściu Gomułki. Pukam i wchodzę do gabinetu dyrektora Sewruka, który pyta mnie: "Słucham, kolego". "Panie