- W Katowicach mówiłem wiersz w jakiejś dużej sali i nagle poczułem, że - dosłownie - steruję ludźmi, że oni czekają na moje kolejne słowa i będą czekać tyle, ile zechcę - opowiada Marcin Ryl-Krystianowski, aktor Teatru Animacji w Poznaniu.
Bawiłeś się z ojcem w teatr? - Nie, i w ogóle nie pamiętam zabaw z tatą. On miał swój świat, a ja spędzałem dużo czasu sam w swoim pokoju. Z jakimiś zabawkami? - Rodzice dbali, żebym oprócz autek i misiów miał zabawki konstrukcyjne. Coś się młoteczkiem przybijało, wkręcało jakieś śrubki. Ciocia, dzięki koleżance z Anglii, podarowała mi malutki, wielkości telefonu, zestaw Lego, potem drugi, i potrafiłem tym bawić się godzinami. Miałem też drewniane klocki, które potem zdekompletował mi tata, bo potrzebował ich, by zrobić marionetkę na swój egzamin aktorski. Bardzo lubiłem budować pojazdy... Ale dzieciństwo nie upływało Ci wyłącznie w ten sposób? - Nie, sporo czasu spędzałem też na podwórku. Grało się w piłkę, łaziło po drzewach, paliło ogniska, piło mleko prosto od krowy, łowiło kijanki... W Łodzi mieszkaliśmy na osiedlu Teofilów, wtedy wśród piachów i łąk. Cudowne miejsce. I był jeszcze Kraków, czyli