"Sprawę Dantona" grano w warszawskim Powszechnym w reżyserii Andrzeja Wajdy z górą trzydzieści lat temu. Spektakl ten stanowił, można rzec, kwintesencję ówczesnego rozumienia teatru politycznego. A więc teatru wysoko ponad poziomem propagandy roztrząsającego dylematy uczestników gry politycznej - nietuzinkowych, charyzmatycznych statystów w starym rozumieniu słowa. Dylematy nieuproszczone, bolesne, ocierające się o tragizm - pisze Jacek Sieradzki w Odrze. Jak dziś ten dyskurs przedstawiają teatralni twórcy?
"Sprawa Dantona" to dylemat. Jeśli przegramy - cała Rewolucja na nic. A jeśli wygramy - prawdopodobnie też. Ta myśl, kołacząca w głowie Robespierre'a chwilę przed rozpętaniem terroru, który za jakiś czas i jego samego miał pochłonąć, ten efektowny paradoks cytowany był na okrągło w komentarzach i rozmowach, gdy "Sprawę Dantona" grano w warszawskim Powszechnym w reżyserii Andrzeja Wajdy z górą trzydzieści lat temu. Spektakl ten stanowił, można rzec, kwintesencję ówczesnego rozumienia teatru politycznego. A więc teatru wysoko ponad poziomem propagandy roztrząsającego dylematy uczestników gry politycznej - nietuzinkowych, charyzmatycznych statystów w starym rozumieniu słowa. Dylematy nieuproszczone, bolesne, ocierające się o tragizm. Wyrastające z ideowych postaw, łamanych przez sytuacje bez wyjścia, przez okoliczności, z których wynikało niekiedy wiarołomstwo, terror, cynizm. Ówczesny teatr świadom był brudu polityki, jej brutalności i moc