MARYSIA PESZEK jest zaskoczona i sukcesem, i popularnością. Miasto mania, projekt teatralno-muzyczny, na który składa się przedstawienie w warszawskiej Fabryce Trzciny oraz jej debiutancka płyta, miał być przecież przedsięwzięciem ściśle artystycznym, niemal niszowym.
Media oszalały. "Peszek to, Peszek tamto". I nie chodzi o Jana Peszka. Ostatnie miesiące to pasmo triumfów jego córki, Marysi. Autorski, niszowy projekt miasto mania sprzedaje się na płytach w masowych nakładach, krytycy prześcigają się w pochwałach, bo zdolna aktorka okazała się charyzmatyczną wokalistką. Pracuje zachłannie, do omdlenia. Bo w jej życiu nie ma miejsca na nijakość. Za chwilę spektakl. Wszyscy czekają tylko na nią. Wreszcie jest! Niewysoka, bosa. Ubrana w bluzę z nadrukiem, spod której wystaje halka. Duże, okrągłe oczy, chłopięca czupryna. Śpiewa całą sobą. Proste piosenki o dziewczynie, która z dachu wysokościowca patrzy na miasto. O jednej z wielu. Takiej, która lubi pizzę, napoje z automatu, jeździ metrem i esemesuje. Samotnej wśród "bazarów, browarów i kiosków". Zachwyconej i przytłoczonej miastem. Śpiewa o nim, mieszając słowa ciepłe z wulgarnymi: "...pieprzę cię, miasto, ale nie widzę innego miast ciebie, więc pi