- W tej chwili nawet rewolucjoniści się wygładzili i także zaczynają dostrzegać konieczność rozmawiania z publicznością w łagodniejszej formie. Widza już się nie da dziś strzelić w mordę mokrą ścierką, a jeszcze dziesięć lat temu było to możliwe - mówi Jan Englert w rozmowie z Przemysławem Szubartowiczem z Przeglądu.
Jakiś czas temu powiedział pan,że po raz pierwszy w życiu zastanawia się nad emigracją... - Mając na myśli swoje dziecko. Dla mnie jest na to za późno, zapuściłem już korzenie. Ale po raz pierwszy w życiu złapałem się na myśli, że dobrze by było, aby moje dziecko wychowywało się i żyło w normalniejszym społeczeństwie. Zmęczyła mnie niereformowalność myślenia Polaków. - A spodziewał się pan reformowalności? - Owszem, kiedyś tak. Ale przeliczyłem się. Najbardziej przerażająca jest powtarzalność pewnych zachowań, jakie mają miejsce od kilkuset lat: skłonność do patrzenia na świat wyłącznie przez pryzmat własnego "ja", przerost ambicji, nieumiejętność przyznawania się do błędów etc. Powoduje to zachwianie całego porządku myślowego, a w konsekwencji chaos. - Dlaczego akurat teraz tak silnie dotarła do pana taka refleksja? - Ponieważ według mnie, okres docierania się młodej demokracji już się skończył. Dawno powinniśmy wy