- W teatrze czuję się dobrze, proces budowania roli jest w nim wolniejszy. Człowiek ma więcej czasu, żeby zastanawiać się nad racjami bohatera, strukturą postaci, rzeczywistością, którą stwarza. Więcej czasu, żeby spenetrować samego siebie, poczuć, jak bohater może w nim rezonować. Jak ten bohater wpływa na mnie, a ja na niego. U mnie to jest "proces narkotyczny" - mówi ADAM FERENCY.
Ma pan bujne życie twórcze i prywatne, o którym nie lubi pan mówić, skupmy się zatem na tym pierwszym. Zadebiutował pan w wieku siedmiu lat, czy już wtedy uznał pan, że ma talent? - Dziadek zrobił mi strój rycerza z tektury, w którym wystąpiłem podczas szkolnej choinki, recytowałem wierszyk "Jam jest rycerz nad rycerze..." i to był mój pierwszy kontakt ze sceną. Nie miało to oczywiście nic wspólnego ze świadomością aktorstwa. Ale już w szkole średniej postanowiłem, że wybiorę studia aktorskie. O pana latach młodzieńczych też niewiele wiemy. - I chwała Bogu. Fascynacja teatrem doprowadziła pana do PWST. - Na pewno bardzo przeżyłem pierwszy egzamin do PWST. Byłem niezwykle spięty, ledwie wyksztusiłem swoje nazwisko. Potem był "Deszcz jesienny" Staffa. Ledwie dobrnąłem z nim do końca. No i na liście nie znalazłem swojego nazwiska. I zaczął pan studiować cybernetykę na SGPiS, skąd ten pomysł? - To proste, uciekałem p