Z FREDRĄ jest trochę podobnie jak z Bałuckim. Popularność niektórych sztuk oddała mu niedźwiedzią przysługę. Masa średnich i kiepskich realizacji wydatnie spłaszczyła jego dramaturgię. Reszty dokonali nieudolni nauczyciele języka polskiego w szkole. Dlatego zdarza się, że wybredniejsza publiczność, widząc nazwisko Fredry na afiszu, odwraca się w obawie przed nudnymi starociami.
Na szczęście Fredro nie jest bezbronny. Nie tylko broni się jakością swoich tekstów, ale są ludzie, którzy go bronią. Do takich znakomitych obrońców z pewnością można zaliczyć Jana Świderskiego. Pamiętamy jego udział w "Zemście" na deskach warszawskiego Teatru Dramatycznego. Teraz Teatr Ateneum, kontynuując swój cykl polskich premier, wystawił w jego reżyserii "Śluby panieńskie, czyli magnetyzm serca". Jest to przedstawienie, które w historii wystawień fredrowskich będzie się zaliczać do najwybitniejszych. Rzadko bowiem zdarza się, aby wszystkie tworzywa, składające się na teatralne widowisko osiągnęły jednocześnie taki stopień doskonałości. Reżyseria, aktorstwo, scenografia sprzęgły się w jedną wirtuozerską całość. Aż trudno rozdzielić zasługi. Nic z szeroko dyskutowanych konfliktów między aktorem, reżyserem i scenografem. Nawała miernych wystawień w "Ślubach panieńskich"' spłaszczyła przede wszystkim postacie, nadała im