Jak tonący brzytwy, tak polskie teatry chwytają się farsy. Lepsza, gorsza, współczesna czy z myszką Wszystko jedno, byle śmiesznie Niestety, naprawdę śmiesznie jest rzadko; pół biedy jeszcze kiedy nijako, gorzej - gdy żałośnie. Co to się proszę państwa porobiło - jak mawia Pietrzak, a co, jak twierdzi Tym, mawiał jeszcze przed nim Jerzy Dobrowolski - śmiać się czy rozśmieszać już nie potrafimy?
A może tak jak publiczność odwykła przez tyle lat od oglądania fars, tak aktorzy odzwyczaili się od ich grania i trudno im utrafić we właściwy ton? A może nowe sztuki gatunku, mimo że poprzedzone informacją o sukcesach na Zachodzie, nie są najwyższego lotu? Skoro nie są, to może uwspółcześniać stare? O nie, tylko nie to! Gorzej już chyba być nie może niż wtedy, gdy teatr wpadnie na pomysł odmłodzenia na siłę zasłużonej weteranki gatunku... Owszem, widzie-liśmy, nie zdzierżyliśmy... Bo oto rzecz niby dzieje się np. we Francji sto lat temu, a tu (wiecie - rozumiecie) - realia i przytyki rodem znad Wisły lat osiemdziesiątych, a wszystko to okraszone nowomową prościutko z oficjalnego języka propagandy. Niesmaczne, niestrawne, prymitywne, chciałoby się powiedzieć - idiotyczne, gdyby nie to, że komuś mało zorien-towanemu mogłoby to skojarzyć się z owym "boskim idiotyzmem", którym w końcu farsa stoi i się szczyci. Bo farsa, proszę państwa,