Najnowsza premiera w Teatrze Dramatycznym to przekombinowany eksperyment. Warto jednak obejrzeć ten spektakl dla znakomitej roli Joanny Drozdy. To wschodząca gwiazda warszawskiego teatru
"Madame Bovary" w reżyserii Radosława Rychcika w Teatrze Dramatycznym wzbudziła skrajne reakcje. Część widowni wychodziła, trzaskając drzwiami. Sporo było też takich, którzy zgotowali premierze gorącą owację. Mimo wielu zaskakujących rozwiązań i interpretacyjnej odwagi spektakl pozostaje nieudanym eksperymentem. Nie do wytrzymania okazuje się sama forma, którą reżyser określił mianem "opery krzyczanej". Sprawia ona, że już od początku jasne staje się główne założenie przedstawienia - pokazać sztywną, duszącą konwencję, w której nie mieści się histeryczne, przepełnione seksualnością ciało. Podkreślają to kostiumy - stylizowane na połowę XIX wieku, które wręcz duszą bohaterów, a przede wszystkim formalna, wystudiowana gra aktorów. Jednak ta statyczna, operowa forma szybko staje się nieznośną manierą i zamiast żywych ludzi, obserwujemy na scenie wampiryczne manekiny, które czyhają na biedną Emmę. Chyba ka