Rolą sztuki, mówi Wodiczko, jest tworzenie "pomostu między wyobcowanymi, cichymi, niewidzialnymi a tymi, którzy nie lubią słuchać o rzeczach trudnych". Rzecz w tym, że słuchanie o rzeczach trudnych - przemocy, poniżeniu, pogardzie - ofiarowuje słuchaczom poczucie moralnego komfortu, podobne temu, jakie daje jałmużna. Czy na płaszczyźnie moralnej nie zbliżamy się do elewizyjnych "toków", bez skrupułów wyzyskujących ludzkie nieszczęścia, a także ludzki ekshibicjonizm? - zastanawia się Maria Poprzęcka w Tygodniku Powszechnym, przywołując ubiegłoroczną wystawę Krzysztofa Wodiczki "Pomnikoterapia".
W listopadowy wieczór ubiegłego roku fasada Zachęty przemówiła. Krzysztof Wodiczko, jeden z najbardziej znanych i uznanych polskich artystów, zrealizował na pompatycznej fasadzie galerii projekcję zapowiadającą jego monograficzną wystawę "Pomnikoterapia" [na zdjęciu]. Dlaczego wracam do tego po paru miesiącach? Bo i wystawa, i projekcja nie dają o sobie zapomnieć. Dzieło Wodiczki okazuje się tyleż sugestywne, co niepokojące i wieloznaczne. Powiedzmy od razu - pokaz był głęboko poruszający. Kobiety - pospolite, młode i niemłode - niczym potężne kariatydy wpasowane w masywne pilastry portyku, opowiadały o doznanych krzywdach. Nic nowego: ojciec-sadysta, mąż-pijak, szef--erotoman, własna ucieczka w alkohol. Kobiety mówiły. Czasem był to monolog, czasem solilokwium, czasem dialog. Chwilami zwracały się wprost do widzów. Jedne obojętnie cedziły słowa, inne łkały. Któraś krzyczała: "Panie prezydencie, co by pan zrobił, gdyby pańska córka...?"