„Notatnik Teatralny” nr 94 poświęcony jest ludziom teatru. W pierwszym wywiadzie, który udostępniamy dzięki uprzejmości wrocławskiej redakcji w ramach akcji Wolne teksty „NT”, Alicja Szumańska rozmawia z Iwoną Rólczyńską, Mateuszem Stępniakiem i Jadwigą Ziemińską. Kolejny tekst z najnowszego „Notatnika” za tydzień, w piątek 19 kwietnia.
Jadwiga Ziemińska: Pozwoliłam sobie spisać wszystkich reżyserów, z którymi pracowaliśmy. Wyszło siedemdziesięciu dwóch.
Iwona Rólczyńska: Alfabetycznie!
J.Z.: Prawdopodobnie jestem z natury porządnicka, dlatego zrezygnowałam z chronologii czasowej. Alfabetycznie jest zawsze łatwiej.
Alicja Szumańska: To będzie doskonała ilustracja do rozmowy.
J.Z.: Tylko – ponieważ oszczędzam lasy – to jest zrobione na jakimś starym zapotrzebowaniu...
A.Sz.: Tym więcej wyraża. Zanim jednak przejdziemy do reżyserów – jak w ogóle trafiliście do teatru?
J.Z.: Tylko dlatego, że sytuacja, o której za chwilę opowiem, zdarzyła się w piątek. Gdyby zdarzyła się w czwartek, nigdy bym do teatru nie trafiła. Pracowałam w Centralnym Ośrodku Badawczo-Projektowym Górnictwa Odkrywkowego Poltegor. Przyszła do mnie kuzynka Ninka, która w Teatrze Polskim we Wrocławiu była zaopatrzeniowcem, a później inspicjentką. Powiedziała: „Słuchaj, u nas w dziale technicznym zwalnia się pani Ala. Chodzisz z chłopakami po kopalniach, może przyjdziesz do nas?”. „Gdzie tam, ja w teatrze?” – odpowiedziałam. Po godzinie zadzwoniła, mówiąc, że umówiła mnie na jutro z kierownikiem technicznym na godzinę dziesiątą. W teatrze pracuje się również w soboty, o czym jeszcze wtedy nie wiedziałam. „Przyjdzie człowiek w wolny dzień – pomyślałam – będzie czekał, jak nie przyjdę, to się zdenerwuje. Co mi szkodzi przyjść”. Na spotkaniu byli pan Adam Sadura, ówczesny kierownik techniczny, i wspomniana już Ala. Opowiedziała, co należałoby do zakresu moich obowiązków. Miałam być referentem. Wróciłam do domu, powiedziałam mężowi o propozycji etatu w teatrze. Kokulina, moja córka, szła wtedy do liceum, mąż wyjeżdżał do Pragi, do pracy. Przyjmowałam bardzo dużo dodatkowych projektów, na przykład boisk, nieźle zarabiałam. Koleżanki wiedziały o wszystkim, co się dzieje na mieście, ponieważ skończyły uniwersytet, dzięki czemu miały luźniej. Ja nigdy nie mogłam zrealizować w pełni kartek na mięso, nie miałam kiedy. Pomyśleliśmy, że tak dłużej nie można, a jeżeli mam przejść do biura projektów o niższym poziomie, to lepiej diametralnie zmienić pracę; że może teatr będzie kontynuacją rodzinnej tradycji. Moi rodzice poznali się w zespole amatorskim – mama grała Manię w Grubychrybach według Michała Bałuckiego. I tak od 1 października 1990 roku pracuję w teatrze, w niezgodzie z wykształceniem. Sadura myślał, że odeszłam z Poltegoru z powodu kłótni. Dopiero jak mój poprzedni szef przyszedł do teatru i otworzył drzwi z pretensją, co ja robię i żebym wracała, zrozumiał, że odeszłam w przyjaźni. Była to moja fanaberia. I ta fanaberia trwa już przeszło trzydzieści lat.
A.Sz.: Żałowała pani kiedyś?
J.Z.: Nigdy. Pracuję dla przyjemności, za którą mi płacą, taka możliwość rzadko się zdarza. Mam szczęście do ludzi, których spotykam, szczęście współpracy z nimi.