Aktor kompaktowy, drobny, czego na scenie nie widać, bo na scenie wszystko większe, no i jest to wielki aktor, więc tym bardziej nie rejestrujemy, że taki nieduży. Była kiedyś wystawa kostiumów z przedstawień i tam zobaczyłem ten rozmiar XS, który się magicznie zwiększa, kiedy Czarnik go założy. Taka jego cecha, że czego się dotknie, to rośnie nam w oczach, to zyskuje wymiar. Tekst jest nagle mądrzejszy, niż był na papierze, reżyser zdolniejszy, nagle widać scenografię.
"K.", spektakl z Poznania o przyszłych wyborach, ma jakieś ręce i nogi, bo Marcin Czarnik gra w nim tytułówkę. Byłem na premierze i na secie miesiąc później. Piszę to z ciężkim sercem i z niedowierzaniem, ale spektakl jest niedobry, mimo reżyserii Strzępki. Szybko wszedłem w tryb unplugged, patrząc trochę w głąb siebie, trochę na żyrandol. Nagle daje się zauważyć poruszenie na widowni, ludzie ożyli, coś się dzieje. Lukam na scenę: Czarnik ma monolog. Spektakl dalej jest niedobry, ale teraz to nie szkodzi, aktor tego nie zauważa, gra w trybie "Krystyna Janda": klasa sama w sobie. Koledzy z obsady grają w żadnym trybie. W Marcinie Czarniku jest jakaś wielka samotność. Zawsze jest on i reszta obsady, nawet gdy gra z równymi sobie. Zwłaszcza w "Bitwie Warszawskiej" wypadł bardzo pojedynczo, przedstawienie się zaczyna, a on siedzi sam na scenie i to mu ustawia wykon. Jego śpiew otwiera spektakl (CZARNIK PIĘKNIE ŚPIEWA) i jego monolog kończy. Gra