„Teoria zmęczenia” w reż. Bartłomieja Juszczaka w Teatrze KTO w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze Dla Wszystkich.
Kiedy w ciągu dnia wydaje ci się, że znalazłeś chwilę na zrelaksowanie się, to znaczy jedynie tyle, że zapewne zapomniałeś o jakimś zadaniu do wykonania. Brzmi znajomo? Wszyscy wokół są zmęczeni, przepracowani, przebodźcowani, mają grafiki i harmonogramy napięte do granic możliwości. Z drugiej strony marzymy o powrocie do natury, chwili ciszy, kontemplacji i wyzerowania poziomu stresu. O tym wszystkim w bardzo pomysłowy sposób opowiada Teoria zmęczenia, którą można zobaczyć na deskach KTO.
Przestrzeń spektaklu jest surowa, futurystyczna, swoją estetyką przypomina Wyspę Michaela Baya czy inny Nowy wspaniały świat. Poszczególne sceny krążą wokół tematów związanych z jednej strony z chronicznym zmęczeniem jakie dosięga współczesnych ludzi, z drugiej zaś drwi z pomysłów mających stać się remedium na bolączki współczesności. Bo to jest trochę tak, że mamy do czynienia z dwiema stronami tego samego medalu. Praca, obowiązkowa siłka, suplementy, pozytywne myślenie, nastawienie na cel, samorealizacja i inne wyjęte z korporacyjnego słownika coachingowe bzdety stoją w opozycji do slow life, dbania o swój dobrostan fizyczny i psychiczny itd.
Wszystko ok, tylko żyjemy w epoce amplitud. Zafiksowani na pracy, karierze i bogaceniu się „królowie życia” każdą minutę doby poświęcają na pokazywaniu w social mediach w co inwestować, jak się dorobić, jak pracować by być maksymalnie wydajnym, do tego szczypta pogardy dla patusów biorących socjale, krzyżyk przy urnie na któregoś konfiarza czy innego dziwaka i tak mija wieczór i poranek dzień X i w kółko to samo. Z drugiej strony inne ekstremum: jak odcięcie to całkowite, najlepiej w buszu (ale z relacją live na Insta), w szałasie przy kotlecie ze świerszcza. Miłość do socjalnego, niechęć do zarobionego. Parafrazując znanego Polaka z Wadowic: „a po szkole, chodziliśmy przyklejać się do asfaltu, żeby blokować samochody”. Bo klimat, bo najlepiej zlikwidować auta, żebyśmy bicyklami popylać mogli, „żeby nie było niczego”, parafrazując innego znanego Polaka, tym razem z Białegostoku. I jedni i drudzy wrzucają swoje wypociny non stop na Fb, na Insta, na Tik Toka, więcej i więcej, abyśmy zgodnie i kolektywnie jednym i drugim rzygnąć mogli.
Oczywiście niczego z powyższego akapitu nie znajdziecie w Teorii zmęczenia, ale już sam fakt, że przedstawienie takie myśli nasuwa i zmusza do podzielenia się nimi z innymi świadczy o kunszcie (twórców, nie moim). W spektaklu zobaczymy za to sceny o różnej temperaturze: od spokojnych sesji w „Klinice bezsenności”, gdzie wyprute z życia korposzczury uczą się żyć na nowo, po pokaz mody w stylu Balenciaga czy ekspresyjny wielobój człowieka pracującego (najstraszniejsze jest to, że można zobaczyć w nim siebie, zsynchronizować swój schedule z tym co na scenie).
Umiejętne granie na emocjach, wodzenie za nos – tak można opisać Teorię zmęczenia. Twórcy, sami będąc ludźmi młodymi, doskonale wiedzą (co zresztą mówią ze sceny), że część widowni myślami jest już przy wieczornych obowiązkach, część zastanawia się, o której to się skończy, a część błądzi w ogóle w jakichś innych rejonach. Dlatego proponują chillout, nawet kawka dla chętnych się znajdzie (piłem, dobra), jak ktoś ma ochotę może na krześle przyciąć komara – aktorzy sami udają się na krótką drzemkę, bo czemu by nie. Wyjście poza teatralne ramy, igranie z konwencją, jest naprawdę przeurocze. A co najważniejsze – działa, na krótki czas można pozwolić sobie na oczyszczenie głowy, cieszenie się sztuką i po prostu bycie w jednej, wspólnej przestrzeni.
Teoria zmęczenia jest przedstawieniem spójnym, przemyślanym. Wszystko się ze sobą zazębia: muzyka, choreografia, scenografia, rekwizyty (setki pigułek rozsypanych na podłodze wygląda bajecznie). Aktorsko wszyscy trzymają poziom. I jest to poziom wysoki. Debiut Bartłomieja Juszczaka wypadł nader dobrze. Czekamy na więcej, myślę, że warto.