Nowa premiera Mikołaja Grabowskiego to próba współczesnego moralitetu. Choć dziś do nieba przemyca się grzeszników, a piekło strajkuje, spektakl nie grzeszy inscenizacyjną finezją.
Napisany w 1958 roku "Biedermann i podpalacze" to sztuka o zagrożeniach demokracji. W mieście rośnie lawinowo liczba podpaleń, za które odpowiedzialni są osobnicy poruszający się na dwóch zardzewiałych rowerach. Mimo to bohater Frischa, stateczny i dobrze sytuowany producent z branży kosmetycznej, tytułowy Biedermann (Mariusz Wojciechowski), przyjmuje pod swój dach dwóch domokrążców - eksatletę Schmitza (Maciej Jackowski) i ekskelnera Eiseringa (Zbigniew Ruciński). Panowie zamieszkują na strychu kamienicy, dość szybko zamieniając go w skład łatwo palnych materiałów (benzyna, pakuły) i nie kryjąc wcale swych zamiarów, szykują już lont i spłonkę. Jednak osią konstrukcyjną swego dramatu czyni Max Frish nie detaliczny opis haniebnego procederu podpalaczy, ale reakcje właściciela domu - Biedermanna - na zagrażające mu niebezpieczeństwo. Cóż robi Biedermann? Czy wyrzuca ich z domu i wzywa policję? Skądże, bohater zaprasza podpalaczy na obiad (