- Wszystko robię dla nich. Dla ojca, matki, brata, bliskich i przyjaciół, których już nie ma. Wiem, że oni tego ode mnie oczekują. Czuję, że chcą, abym dokończył tę swoją misję ratowania muzyki klezmerskiej, jestem im to winien. Żyję dla nich i dla muzyki - mówi LEOPOLD KOZŁOWSKI.
Katarzyna Siwiec: Trochę smutna ta klezmerska muzyka. Rzewna jak modlitwa jakaś. Leopold Kozłowski: Bo też dzieje narodu, który ją stworzył, nie są radosne. Modlitwa? Słusznie, bo klezmer nie tyle gra, co opowiada poprzez dźwięki, a to czasem brzmi, jakby się modlił. Oczywiście mam na myśli autentyczną muzykę klezmerską, a nie efekciarsko przefarbowane żydowskie motywy tworzone z myślą o komercji. To prawda, że większość utworów opiera się na tonacjach molowych? - Prawda. W ten sposób najlepiej wyrazić w muzyce cierpienie, ból i tęsknotę. Pan jest takim autentycznym klezmerem? W Ameryce nazywają pana nawet ostatnim klezmerem Europy. - Przyszedłem na świat w kolebce klezmerstwa, a oni mają muzyków urodzonych już u siebie, w Ameryce. Nazywają mnie też ostatnim klezmerem Galicji. Ale po kolei. Starohebrajski wyraz "klezmer" (od "klej" - instrument i " zemer " - śpiew) pierwotnie oznaczał żydowskiego, obdarzonego iskrą bożą gra