- Otóż polskiej szlachcie nie podoba się żadna dyrekcja. Żyję już na tyle długo, żeby pamiętać, co wypisywano o Dejmku, Hanuszkiewiczu czy Grabowskim, nie mówiąc już o ostatnio modnych bohaterach: Macieju Nowaku czy Janie Klacie. Czyli właściwie o każdym, kto staje się przedstawicielem władzy w teatrze - mówi TADEUSZ SŁOBODZIANEK, dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie.
LEONARD NEUGER: Zacznę w stylu Bohumila Hrabala: "Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać". Naprawdę sprzedałeś? TADEUSZ SŁOBODZIANEK: Tak. Gdyby nie to, chyba nie byłbym w stanie zajmować się teatrem i założyć Laboratorium Dramatu. Bolesna historia. To była dwupiętrowa kamienica, którą w Białymstoku w 1920 r. zbudował mój dziadek. Ten mój dziadek! Dziewiętnastowieczny, patriarchalny typ, który jeszcze w połowie lat 50. chodził do fary w surducie i "fanaberii" (tak nazywał nakrochmalony przodzik zakładany na koszulę ze stojącym kołnierzykiem i krawatem przypinanym szpilką). Zatwardziały katolik, ale ożeniony z prawosławną. Szlachcic przeniesiony w nową niepodległą Polskę, w którą zaczął się jakoś wpisywać - nie wstydził się prowadzić firmy budowlanej. Drugi dziadek, Kazimierz, był ze Lwowa. Przepił kamienicę. To było tak: mój ojciec jako dziewiętnastolatek zbuntował się przeciwko wszystkiemu - rodzinie, sanacji, Kościo�