John Lennon był ikoną kultury popularnej, genialnym muzykiem, narkomanem i anarchistą, ale życiowe spełnienie osiągnął w małej, choć luksusowej stabilizacji z Yoko Ono - po premierze pierwszego w historii musicalu o liderze The Beatles pisze Zbigniew Basara z Nowego Jorku.
Takie wnioski nasuwają się po obejrzeniu dwugodzinnego musicalu "Lennon", który od niedzieli idzie (na razie) przy pełnej sali w Broadhurst Theater na Broadwayu - założyciel The Beatles miał być może tragiczne dzieciństwo, przestawał z lewackimi terrorystami i słuchał atonalnej muzyki Johna Cage'a, ale w gruncie rzeczy nie odbiegał niczym od przeciętnego mieszczucha. Reżyser Don Scardino sugeruje też, że kochliwy liverpoolczyk był "mężczyzną-dzieckiem", którego przed zejściem na manowce uratowała Yoko Ono - kobieta opoka. Stan nirwany osiągał nie dzięki LSD, ale podczas układania absurdalnych wierszyków ze swoim kilkuletnim synem Seanem. Autorzy "Lennona" nadali musicalowi coraz popularniejszą na Broadwayu formę udramatyzowanego koncertu (krytycy nazywają takie spektakle "grającą szafą"), punktując najważniejsze wydarzenia z biografii muzyka słowami z jego piosenek i fragmentami wywiadów. Moda na tego typu musicale zaczęła się prze