"Edmond" to moralitet o fiasku mieszczańskiego światopoglądu. Ale w spektaklu Zbigniewa Brzoza dobry jest tylko tekst Davida Mameta.
Tytułowy bohater to 37-letni mieszczuch, który nawet z dziwkami targuje się o cenę. Edmond, wietrząc przełom w swym życiu, opuścił żonę. Nocna wędrówka przez dzielnicę rozpusty rozbudziła jego instynkty. W efekcie Edmond morduje kelnerkę. W więzieniu odnajduje swoje prawdziwe oblicze. Niestety, reżyser Zbigniew Brzoza nie odnalazł scenicznego oblicza dla sztuki Mameta. Spora w tym wina współpracowników. Dekoracja Marcina Jarnuszkiewicza z zwierciadlanymi drzwiami na prowadnicach pasuje wyłącznie jako reklama systemu szaf wnękowych. Jako scenografia jest kompletnie niefunkcjonalna. Utrudnia grę aktorom, bo - jak to wnękowa szafa - ustawicznie się nie domyka. Nie niesie żadnego znaczenia. A już na pewno nie to, o który szło Brzozie: przekształcenie przestrzeni od otwartego świata ku zamkniętemu więzieniu. Scena wciąż jest pozamykana. Zupełnie nie do przyjęcia jest muzyka Jacka Grudnia. Co epizod natarczywie rozbrzmiewa kolejna odsłona mani