EN

15.09.2023, 13:24 Wersja do druku

Lekcja muzyki w klasie piątej

„Faustus" wg scenar. Katarzyny Minkowskiej i Tomasza Walesiaka w reż. Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze  Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.

fot. Maciej Zakrzewski/mat. teatru

Nie znosiłem lekcji muzyki w szkole podstawowej. Niczego się nie dowiedziałem o historii tejże dziedziny życia społecznego, ale nieustannie nauczycielka maltretowała nas ćwiczeniem gry na flecie. Bezsens kompletny. Czasem dochodził trójkąt, bo na inne instrumenty nie było pieniędzy. To samo tyczyło plastyki, gdy każdy musiał obowiązkowo tworzyć pejzaże, a wiedzy nikt nie miał choćby o artystach niderlandzkich. Mam nadzieję, że te czasy minęły, ktoś poszedł po rozum do głowy, że czasem lepiej ukazać wiedzę, a nie tylko kształtować umiejętności. Bo raczej codziennie Beethoven i Picasso się nie rodzą. Ta dygresja łączy się z ostatnią premierą sceny poznańskiej. Uwielbiam architekturę Teatru Polskiego. Mała bombonierka, która powstała z ofiarności społeczności miasta, o czym świadczy napis na frontonie „Naród Sobie”. To również premiera istotna, gdyż winna wieńczyć dyrekcję jakże udanego, ale ponoć obecnie skonfliktowanego, tandemu Marcin Kowalski-Maciej Nowak. Już od tego sezonu miały nastać nowe rządy w instytucji, ale konkurs na stanowisko dyrektora nie został rozstrzygnięty i ostatecznie duet nadal sprawuje ster administracyjno-artystyczny, tworząc kolejny sezon, zgodny z paletą kolorów, tym razem „ogórkowy”. Plany wyglądają imponująco i obiecująco. Czyżby konflikt był motywujący? Kto wie. Jednak powróćmy na deski sceny, gdyż owym nieprawdziwym i chybionym zwieńczeniem, kilku lat pracy dotychczasowej dyrekcji, miał być Faustus według scenariusza Katarzyny Minkowskiej i Tomasza Walesiaka w reżyserii pierwszej wymienionej. Artystka, choć jeszcze młoda stażem już zaznaczyła swoją obecność w świecie polskiego teatru. Nie tylko Cudzoziemką wystawioną na wielkopolskiej scenie, ale przede wszystkim Moim rokiem relaksu i odpoczynku, będącym faktycznie inauguracją dyrekcji Moniki Strzępki w stołecznym Dramatycznym. Świetny obyczajowy dramat, znakomicie poprowadzeni aktorzy, jasna, logiczna opowieść. Owe pozytywy można mnożyć. I wydawało się, że pozycja inscenizatorki się gruntuje, aż tu nagle ten nieszczęsny Faustus. Twórcy nie tylko nie udźwignęli materii, ale stworzyli zadziwiający, kuriozalny obrazek pełen bełkotu i niejasności. Co gorsza są jak owa nauczycielka od muzyki – katują publiczność bełkotem o dźwiękach i twórczości artysty, nie osadzając owego w jakimkolwiek kontekście, czasie, przestrzeni. Wyjałowiona opowieść, bo ma być o ludziach, staje się nudnym eposem o losie człowieka, co ponoć pakt z diabłem zawarł i syrenkę poznał.

Powieść Tomasza Manna pisana w latach Drugiej Wojny Światowej i bezpośrednio po niej, nie jest oderwana od rzeczywistości społeczno-politycznej rodzinnego kraju, ale widziana z perspektywy amerykańskiej emigracji. Główny bohater to kompozytor i muzyk Adrian Leverkuhn, którego losy opowiadane są przez jego przyjaciela Serenusa Zeitbloma. W ten sposób tworzy się podwójna narracja losów geniusza wzorowanego między innymi na życiorysach Wolfganga Amadeusza Mozarta czy Igora Strawińskiego oraz jego bacznego obserwatora. Tym samym buduje się komplementarna wizja Niemiec początków dwudziestego wieku. Jednak twórcy nie wykorzystują wielu szans i możliwości. Tomasz Mann ponoć, gdy tworzył dzieło to wykonał wielką, katorżniczą pracę bibliograficzną – poszukując źródeł i znaczeń. Praktycznie każda postać posiada drugie dno, wpisane nie tylko w losy rodzinne, ale i historię kraju. Co więcej, nie można zapominać o homoseksualizmie autora, który wielokrotnie jak w lustrze odbijał się w poszczególnych utworach pisarza. Owych elementów nie uświadczymy w inscenizacji Minkowskiej. Odarte tło, lokujące pole gry między salą koncertową a garderobą teatralną, zrywa z kontekstem pewnego, specyficznego świata niemieckiej potęgi i upadku. Artystka stara się opowiedzieć ową dualną historię, ale nie daje szansy widzowi jej poznania. Wątki pojawiają się i zrywają, potem powracają. Pakt z diabłem, realny czy też fantazjowany jest faktycznie niezauważalny, choć postać fantastyczna przewija się po scenie non-stop. Widać, że powieści Manna zabrakło dla wymyślonej idei, to twórcy dorzucają – dosłownie – syrenkę wywiedzioną z baśni Hansa Christiana Andersena. Panowie brygadziści wnoszą w sieci zaklętą pół kobietę-pół dziewczynę i zostawiają na scenie. Możliwe, że trafiła ona do fontanny na placu Wolności i tam przechodził główny bohater i ją poznał. Bowiem nie wiadomo skąd wzięła się w jego życiu. Owszem pokazuje niemym wyrazem twarzy swój ból niespełnienia w miłości, tylko owe obrazy całkowicie nie łączą się z główną osią narracji. Jeżeli miał być to obraz kobiecego poświęcenia dla artysty, to niestety nie wypadł korzystnie. To raczej błąkanie się niewiadome po scenie w poszukiwaniu reżysera z pytaniem „co ja tutaj robię”. To irytujące sceny, które nic nie znaczą dla biegu spektaklu. Zresztą twórcy gubią się w narracji, nie wiadomo o co chodzi, co jest realne, a co fikcyjne, co poważne, a co kpiną, co rzeczywiste, co zmyślone. Za dużo, za miałko, nijako. Najgorsze jest to, że po opuszczeniu murów teatru starałem się w głowie ułożyć przebieg akcji, ale miałem olbrzymie problemy ze zrozumieniem relacji pomiędzy bohaterami. Na dodatek formuła teatralizacji niektórych scen powoduje, że chyba coś miało być kpiną i szyderstwem, a wyszedł klasyczny „groch z kapustą”.

fot. Maciej Zakrzewski/mat. teatru

Osłodą spektaklu jest muzyka Wojciecha Frycza wykonywana na żywo przez Orkiestrę Antraktową Teatru Polskiego. Owa kompozycja przeznaczona na smyczki, buduje świetne, niesamowite tajemnicze tło. Mógłby to być genialny wieczór czytany, w którym tłem jest właśnie muzyka współgrająca z opowieścią o popadającym w obłęd geniuszu. Aktorstwo owego przedstawienia jest różnorodne. Adrian Michała Kalety jest wycofany i nijaki, grający nerwowo i chaotycznie nie do końca umie odnaleźć się w złożoności roli. Nie lepiej wypada Jakub Papuga, jako przyjaciel i narrator. Diabeł Pawła Siwiaka ma wiele do zaoferowania ruchowo, świetny tanecznie, ale nie zaznacza się jego postać jako demiurg i wodzirej ciemnej strony świata. Dzięki gestom i mimice eksponuje swoje miejsce syrenka Alony Szostak, ale jest kompletnie z innej opowieści przyklejona skoczem do tejże, aby było atrakcyjniej i zgodnie z tezą, którą obrali twórcy.

Za każdym razem, gdy zasiadam na widowni zastanawiam się czy dziś dostanę „dobry teatr”. Ktoś zada pytanie – a co to znaczy? Dla mnie spełnienie jest wówczas, gdy klarowna opowieść, poparta świetnym aktorstwem, konstruuje widowisko artystyczne. Jednak coraz częściej otrzymuję papkę intelektualnej dysputy, która znana jest twórcom, ale niedostępna odbiorcom. To odrzuca i zniesmacza. Liczę, że sezon „ogórkowy” Teatru Polskiego zostanie uwolniony od chaosu i bełkotu. Niech teatr gra i zwycięża!

Tytuł oryginalny

LEKCJA MUZYKI W KLASIE PIĄTEJ – „FAUSTUS” – TEATR POLSKI W POZNANIU

Źródło:

kulturalnycham.com.pl
Link do źródła