EN

14.06.2022, 16:22 Wersja do druku

Ledwo przychodzi i już odchodzi

fot. Piotr Wacowski

Niedziela

15 maja roku Pańskiego 2022, niedziela, wczesne popołudnie. Telefon. Co, już? Tak, już. Koniec, kilkanaście minut temu. Zmarł Jerzy Trela. Skończone..., jak w Końcówce Samuela Becketta, monotonnie, z wzrokiem nieruchomym mawia Clov, którego nigdy nie było naprawdę. „Skończone, skończyło się, kończy się już, to chyba się już kończy"... I co teraz? Co teraz, gdy już? Co dalej?

Wtorek

Zabawy zmyśleń! Gry iluzji! Operetki wybornych kuglarzy! „Herbert Quain zmarł w Roscommon", pisze Jorge Luis Borges w roku 1941, choć podmiot jego frazy nigdy przecież nie istniał rzeczywiście. Quain jest tylko widmem. Od zawsze, na zawsze. Ale też takim widmem, które nigdy naprawdę nie zanotowało ani jednej litery. Niemożliwa śmierć i zdania na pustych kartkach. Mało? Nic? Zupełnie nic. Czyli w sam raz tyle, by w bajce Analiza twórczości Herberta Ouaina Borges solennie zrecenzował tomy opowiadań widma. A wcześniej, grubo wcześniej, na początku sztuki powieści? Jak wiele ksiąg Rabelais zmyślił, aby w Gargantui i Pantagruelu dotknąć prawdy? A trzydzieści lat po bajce Borgesa? Doskonała próżnia Stanisława Lema okazuje się zbiorem piętnastu upiornie profesjonalnych recenzji piętnastu ksiąg nienapisanych. Właściwie czternastu, gdyż troską recenzji pierwszej jest - sama Doskonała próżnia... Starczy. „Herbert Quain zmarł w Roscommon". Co znaczy, że żyje do momentu, w którym ktoś znów czytać zacznie Borgesa bajkę z roku 1941. Książę Hamlet zaś zmarł w Elsynorze. Inaczej mówiąc, prawdziwiej: wieczór w wieczór, od 19.15 wciąż od nowa żyje w łaskawym świetle reflektorów, istnieje aż do nieuchronnego finału, kiedy znów ginie. Gry iluzji bywają grami w życie wieczne. Co teraz więc, kiedy Treli już nie ma? Co dalej? To, co zawsze. W pierwszych taktach powieści Murphy Beckett powiada za Koheletem: „Słońce świeciło, bo nie miało innego wyboru, nie oświetlało jednak nic nowego". Dalej zatem - to, co zawsze. Kurtyna. Kurtyna wolno w górę. Po chwili, w niewielkim dysku światła - głowa starca o białych włosach, pionowo, trzy metry nad sceną. Twarz jak płaskorzeźba wisząca w doskonałej ciemności. Jak maska mima już spokojnego.

Jak portret bezradnej pamięci. Siedem sekund ciszy. A później słowa w ciemności, ostrożny spacer słów wokół głowy...

Środa

Rok 2007. Rola Willy'ego w Szczęśliwych dniach, z Krystyną Jandą jako Winnie, w Teatrze Polonia, reżyseria Piotr Cieplak. Wcześniej, w 1992, postać w wyreżyserowanej przez Antoniego Liberę dla telewizji sztuce

Co teraz więc, kiedy Treli już nie ma? Co dalej? To, co zawsze. W pierwszych taktach powieści Murphy Beckett powiada za Koheletem: „Słońce świeciło, bo nie miało innego wyboru, nie oświetlało jednak nic nowego". Dalej zatem - to, co zawsze. Kurtyna. Kurtyna wolno w górę.

Co gdzie. Nie widziałem tego, nie wiem, kim był Trela, Bamem, Bemem, Bimem czy Bomem. I jeszcze, choć może nie należytego wliczać do rachunku, z Jerzym Stuhrem odegranie w 2006 roku na scenie krakowskiej PWST filozoficznego żartu Sylviane Dupuis, do Czekając na Godota dopisanego przez nią aktu III. Niepojęte, że Trela był w świecie Becketta ledwie dwa razy. On, który z roku na rok coraz bezwzględniej stawał się teatrem twórcy Wtedy gdy. Coraz mniej potrzebował, aby powiedzieć wszystko. Mniej gestów, mniej szminek, mniej sztucznych wąsów, mniej rekwizytów, mniej kostiumów, mniej dekoracji, mniej świateł, mniej nut. Mniej iluzji, po prostu. Mniej papuzich cudactw. Mniej teatralności. Teatralności wystarczało tak niewiele, że stawała się prawie zbędna. Jak jesienną nocą roku 2013 w Bobowej, gdy na dnie kościoła św. Zofii przywoływał Trela wielkie monologi, stare kawałki własnej scenicznej samotności zaludnionej frazami Mickiewicza, Wyspiańskiego, Norwida. Wróciło wtedy i pod dachem kościoła zamarło echo tego wyznania Becketta: „Cóż pan chcesz? Słowa to jest wszystko, co mamy...". A chwilę później także okruch spowiedzi Becketta z pisania, gdy mówił, że pisanie nie jest pisaniem, lecz czekaniem na przyjście głosu, zaś słowa sunące w dół na kartkę są niby „krople ciszy, spadające w ciszy", jeszcze później zaś - inne echa brzęczały Te dwa. „Świat był jeszcze tak młody" - powiada Gabriel Garcia Marquez w pierwszych taktach powieści o nieodwracalnej samotności - „że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich trzeba było wskazywać palcem". Na początku eseju o niemym stwarzaniu świata całego z pustki Jan Kott układa zdanie pamiętne: „Marceau nadaje ciężar powietrzu". Po czym portretuje czarodziejstwo narodzin rzeczy świata tego - narodzin w gestach mima, z wielkoduszności jego niespokojnych dłoni. W kościele św. Zofii - jak zawsze i wszędzie wcześniej, jak zawsze i wszędzie później - Trela mówił tak, jakby ledwie sekundę temu skończyła się w Bobowej pantomimiczna epoka bezimiennych rzeczy. Jakby słowa Mickiewicza, Wyspiańskiego, Norwida dopiero co zostały ulepione, więc jeszcze nie miały kiedy - przez niepoczytalne ich używanie - obrosnąć hubą wielu znaczeń, jeszcze nie utyły od nadmiaru kontekstów, w których je używano, jeszcze nie straciły blasku od brania ich w tysiące nawiasów i wciskania w setki cudzysłowów, żadne z nich jeszcze nie straciło swego pierwotnego koloru, zapachu, temperatury, smaku, ciężaru ani faktury. Stare słowa, mówione przez Trelę w Bobowej, były czyste jak rzeczy, które w Macondo u Marqueza trzeba było dźgać palcem, gdy słów jeszcze nie

było. Przez godzinę nadawał tak Trela ciężar powietrzu. Stwarzał całą rzeczywistość. Jednak inaczej niż Marcel Marceau - nie musiał nawet kiwnąć palcem. Starczyło, że mówił, nieruchomy. Prawie tak nieruchomy, jak jego twarz na okładce płyty DVD z nagraniem jego samotności w kościele św. Zofii jesienną nocą, twarz starca o białych włosach i zamkniętych oczach, leżąca jak maska mima na ciemności. A dziś, kiedy jest już po wszystkim - kurtyna znów wolno sunie w górę. Zaczyna się przedstawienie Wtedy gdy Samuela Becketta. Zaczyna się pisanie o widmowym seansie... No, bo cóż pan chcesz? Nieistniejący spektakl -to jest wszystko, co mamy.

Czwartek

Twarz Treli - twarz Słuchającego. W nieubłaganej ciemności, trzy metry nad sceną, pionowo. W niewielkim dysku światła - zupełnie biała, lekko odchylona do tyłu, oczy otwarte. „Długie, siwe, połyskujące włosy -powiada Beckett w didaskaliach - rozpostarte we wszystkie strony, jakby rozrzucone na poduszce widzianej z góry". Możesz więc czuć się jak mucha z sufitu przyglądająca się człowiekowi leżącemu na wznak, hen w dole. Jak mucha lub jak Bóg. Poduszki nie widać, jest częścią ciemności. Siedem sekund ciszy, w której szumi oddech Słuchającego, wolny, miarowy. A później już tylko wędrówka słów wokół jego głowy. Usta jednak - nieruchome. Głos, który jest głosem Słuchającego, jakby dawał jego ustom odpocząć po całym życiu lepienia słów. Głos poradzi sobie sam. Tym razem (ostatnim?) - tak. Wiedziony siłą niepojętej bezwładności pamięci głos będzie kuśtykał, tworząc wokół czaszki starca rodzaj dźwiękowej aureoli. Taki prezent na pożegnanie? W połamanych zdaniach bez interpunkcji, bez dużych liter, bez stylistycznego porządku i poza gramatycznymi nakazami -w 36 strzępach języka, co są 36 narracyjnymi ruinami pamięci, będzie się głos Słuchającego błąkał w ciemności, będzie tam i z powrotem pokonywał niewidzialną kolistą ścieżkę. Taka dla ust wdzięczność za długie lata bycia w związku zgody niepowtarzalnej? Głos już zaczyna! „wtedy gdy wróciłeś tam wtedy ostatni raz zobaczyć czy ruiny gdzie chowałeś się jako dziecko wciąż jeszcze tam są kiedy to było". Teraz dysk nieco przygasa, oczy zamykają się powoli. Słuchający jest już spokojny Jego słowa zwracają mu oto na chwilę trochę jego przeszłości. Z wahaniem, bo z wahaniem, niepewnie i jąkliwie, lecz jednak zwracają, „szary dzień jedenastką do końca a stamtąd dalej pieszo nie wtedy już tramwajów nie było i to od dawna wtedy gdy wróciłeś tam zobaczyć czy ruiny gdzie chowałeś się jako dziecko"...

Sobota

Twarz Treli. Jego twarz w ciemności, trzy metry nad sceną, w małym blasku. Wyobrazić to sobie teraz, bo nic innego nie będzie. I wyobrazić sobie głos Treli mówiący na scenie do Treli „Ty", kiedy Trela nie musi już otwierać ust. Głos nieomylny i czysty niczym wskazanie palcem rzeczy. Głos, co wokół białej twarzy Treli o zamkniętych oczach nadaje ciężar jego pamięci, która, jak każda pamięć, jest dymem. I tylko dwa razy oczy otworzą się nagle i słychać będzie przyspieszony oddech, bo dwa razy głos cichnie na dziesięć sekund, rodząc w głowie lęk, że już nie powróci. Lecz wraca. Wraca, aby dokończyć opowieść. I wtedy Trela zamyka oczy, jak na początku, gdy bajka się zaczynała. Ta bajka o nim na wznak w ciemności, wsłuchanym w swój głos, na pożegnanie snujący mu w ciemności biedną bajkę o jego przeszłości, chrome zdania o wczesnej młodości, o wieku dojrzałym, o starości wreszcie. I aż do końca - żadnego uśmiechu na twarzy. Ani gdy słyszał, że kiedyś mówił do siebie, albo na głos wymyślał rozmowy, tembr zmieniając raz po raz - zmyślał sobie towarzystwo, żeby się choć przez chwilę łudzić, że jest możliwa nieobecność samotności. Ani gdy słyszał o godzinach, w których po raz milionowy wymyślał wszystko od początku, po raz milionowy wymyślając siebie. Ani gdy głos wracał do zawrotnej chwili, mówiąc: „lecz czyś w ogóle był tam jeszcze kiedy poza tym gdyś zabrał się stamtąd w diabły by nigdy już tam nie wrócić". Nie, żadnego grymasu. Twarz jak minerał oproszony mąką, jak biały kamień. Aż do finału tylko taka...

Poniedziałek

„zagrzebany po szyję w tym swoim wiecznym śmietniku... w kółko tylko te słowa póki ich jeszcze nie zbrakło... gdy zacząłeś nie wiedzieć kim właściwie jesteś... kto mówi co mówisz czyja czaszka cię więzi czyja męka sprawiła żeś jest jakiś jest... ale co to było nie byłeś już po tym taki sam już nie zupełnie ten sam to miało coś wspólnego z prochem z czymś co powiedział... nie spoglądając sobie w twarz nie patrząc nigdy na siebie ani ty na nią ani ona na ciebie zawsze równolegle jak na końcach osi nie zwracając się nigdy ku sobie dwa niewyraźne kontury na krawędzi tła... tam wtedy na tym kamieniu w słońcu... wtedy gdy próbowałeś i nie dałeś już rady... i było to już tylko jedną z tych historii które roiłeś sobie aby się bronić przed pustką jeszcze jedną z tych starych bajek by nie znaleźć się w pustce by cię nie spowił ten całun"... Takie słowa głosu, wiele innych takich słów, ale twarz w ciemności nad sceną - niezmiennie niewzruszona. Poza sekundami strachu, że na chwilę zamilkły głos już nie wróci, choć opowieść jeszcze nie jest skończona. Że nie wróci już nigdy, bajkę i wszystko inne kończąc nagle przed czasem. W Wiśniowym sadzie Antoniego Czechowa stary Firs lęka się tego samego. Że nieuporządkowana historia pozostanie historią jedyną,

Środa

Beckett wielbił czystość słów Czechowa. Firs ma lat 87, zaledwie 7 więcej niż Trela, kiedy umierał 1S maja, wczesnym niedzielnym popołudniem. Niedawno, może rok temu, może dwa i pół, w środku czasów zarazy, telewizja wyemitowała Wiśniowy sad. Nie był to spektakl. Był to seans głośnej lektury. Partię Firsa czytał Trela. Siedział z boku migotliwej, młodej reszty aktorskiej. Przy każdym słowie Czechowowskiego staruszka - jak zwykle osobny i czysty. I tak jak samym głosem nadawał ciężar radości i zagubieniu Firsa, tak nadał ciężar jego finałowej samotności, kiedy wszyscy już wyjechali, a on został za zamkniętymi na klucz drzwiami, gdyż zapomniano o nim. Ale on się nie żali. Mówi tylko sobie, bo komóż innemu?, że posiedzi i poczeka, że Leonid Andrejewicz gotów się bez futra przeziębić, że życie jakoś dziwnie prędko minęło... I mruczy Trela, mruczy do siebie, bo przecież żywej duszy w domu: „Jakbym nigdy nie żył"... A po kilku płytkich oddechach kładzie się na kanapie, nieruchomieje i patrząc w górę, naraz słyszy, jak jego własny głos mówi do niego „Ty": „Sił już nie masz, nic ci nie pozostało, nic... Ej, ty niedorajdo!"... W moim nieistniejącym spektaklu, w seansie Wtedy gdy, którego nigdy nie było i tak już pozostanie, ostatnie słowa głos Słuchającego mówi do Słuchającego tak samo, jako głos Treli ostatnie słowa Firsa do Treli, kiedy wszyscy odjechali, zamykając drzwi na klucz, gdyż zapomnieli o nim.

Czwartek

Na pożegnanie mówi więc głos Słuchającemu tę regułę znikliwości: „przychodzi i odchodzi przychodzi i odchodzi nikt nie przychodzi i nikt nie odchodzi ledwo przychodzi i już odchodzi ledwo przychodzi i już odchodzi". Cisza. Trzy sekundy. Oczy Treli otwierają się, ale nie ma w nich lęku, gdyż opowieść jest skończona. Umilkł spektakl, cały spektakl. Mały krąg światła rozjaśnia starą głowę leżącą na ciemności. Słychać spokojny oddech. I widać uśmiech. „Najlepiej bezzębny", radzi Beckett. Ostatnie siedem sekund ciszy. To wszystko. Kurtyna. W dół, powoli, powoli, powoli. Koniec. Nic już nie zostało do opowiedzenia.

Paweł Głowacki - krytyk teatralny i recenzent kultury, postać barwna,


Tytuł oryginalny

Ledwo przychodzi i już odchodzi

Źródło:

Kraków i Świat Nr 6

Autor:

Paweł Głowacki

Data publikacji oryginału:

01.06.2022