EN

5.12.2024, 11:08 Wersja do druku

Latający Potwór Spaghetti

„Latający Potwór Spaghetti” Mateusza Pakuły w reż. autora w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. Alicja Antoszczyk/mat. teatru

Może się wydawać, że zrobienie farsy religijnej w Polsce to pewien gest odwagi. Mam jednak wrażenie, że nie jest to już takim wyczynem jak było to przed 2017 rokiem – „Klątwa” Frljića w Teatrze Powszechnym przekroczyła Rubikon i raczej nic bardziej obdzierającego ze świętości i otwierającego oczy nie pojawiło się na horyzoncie teatralnym do dziś. Z tego właśnie powodu podchodziłem z dozą niewiary w najnowszy spektakl Mateusza Pakuły, bo w zapowiedziach ogłaszano „Latającego potwora spaghetti” jako farsę, która ma popchnąć do dyskusji na temat religii i samej religijności. Zamysł sam w sobie szlachetny i karkołomny, niemniej jednak mam wrażenie, że ten temat odrobinę się wyczerpał dzięki wcześniej wspomnianej „Klątwie”. Oczywiście nie oznacza to, że nie można mówić o rzeczach oczywistych i niewnoszących nic do ogólnego dyskursu – na tej zasadzie ja piszę recenzje –jednak realizując spektakl warto się zastanowić, czy aby na pewno mamy zamiar dowieźć to, co obiecujemy przed premierą. Dodatkowym czynnikiem stresogennym jest moja relacja z Pakułą, a raczej jego tekstami i spektaklami. Jest ona bardzo nieokreślona – chodzi mi o to, że część jego tekstów czy też adaptacji cenię bardzo mocno, a inne z nich są takimi potwornymi abominacjami, że jest to dla mnie aż nieprawdopodobne, że wyszły one z jednej osoby. Jakim cudem w jednym ciele mieszka jednocześnie autor bardzo dobrych „Wieloryb The Globe” ,„Pluton p_brane” czy mojego zeszłorocznego faworyta „Jak nie zabiłem swojego ojca…” i jednocześnie jest w stanie wyprodukować „Chaos pierwszego poziomu” albo „Twardy gnat, martwy świat”. Jest to zupełnie niczym ona i on, niebo i grom lub moje 14 osobowości: każda na inny dzień tygodnia. Z takim wielkim garbem obaw podchodziłem do najnowszej premiery w Łaźni Nowej, więc jak sami widzicie, nie jest łatwo być mną.

Fabuła „Latającego potwora spaghetti” jest wyjątkowo nieskomplikowana i daje się niemalże streścić w jednym zdaniu – Bobby Henderson, założyciel pastafarianizmu, zjeżdża windą do piekła. Znając to, jak działa świat, najprawdopodobniej dzieje się to po jego śmierci. Z tym, że piekło (a przynajmniej jego przedsionek) różni się odrobinę od wyobrażenia proponowanego przez dominującą w Polsce religię; zamiast płonących kotłów ze smołą i potępieńczego wycia trafiamy do najzwyklejszej poczekalni jakich wiele na świecie: biurowej bezosobowej przestrzeni w której często jest nam pisane siedzieć godzinami, by załatwić najmniejsze urzędowe pierdoły. Przy tak zarysowanej perspektywie mój mózg mimowolnie od razu poleciał w stronę wizji zaświatów z filmu „Sok z żuka”, gdzie po zejściu siedzi się z numerkiem w nieskończoności i podobnie czeka co dalej. Dodatkowo dzięki kolorystyce zaświtała mi również w mózgu „Kolejka trwa” Andrzeja Wróblewskiego, nie wiem czy było to intencjonalne ze strony twórców, ale ten obraz nie chciał wyjść mi z głowy przez dłuższy czas. Henderson w piekielnej poczekalni spotyka samego Pana Szatana, który musi zdecydować do którego kręgu piekła go wysłać (w tej roli piekielnie dobry Szymon Mysłakowski, w którego zacięciu komediowym i ekspresji miałem szansę utonąć w czasie „Jak nie zabiłem swojego ojca…” Pakuły w Łaźni Nowej w zeszłym roku, gdzie Mysłakowski przykuł moją uwagę).Bardzo ubawił mnie fakt, że ubrano go w kostium wyglądający kropka w kropkę jak ubranie Laurence’a Alii z „Na zawsze Laurence”, łącznie z ikonicznym fioletowym kolczykiem. Sprawa przydziału do kręgu piekielnego komplikuje się, gdy bohaterowie przypadkowo wypowiadają 3 razy imię Jezusa i rzeczona postać w towarzystwie Ducha Świętego pojawia się wśród nich. Więcej nie zdradzam, bo niewiele więcej tej fabuły tak naprawdę zostało.

I dochodzimy teraz w sumie do momentu, gdzie spektakl zderza się ze ścianą tego, co zostało naobiecywane na starcie a swoją finalną formą i tym, jak jest to egzekwowane na scenie. Podkreślę już teraz, że reżysersko nie mam o co przyczepić się do Pakuły, bo „Latający potwor spaghetti” jest poprowadzony zgrabnie, z dużą rytmiką i wyczuciem wizualnym oraz możliwości aktorów, którzy również zostali pokierowani bardzo dobrze i dźwigają swoje kreacje sceniczne z ogromną godnością. Niestety mam zarzut do Pakuły-autora-tekstu. Nie jest to może poziom totalnego trashu jakim był na przykład „Kowboj parówka” po którym do dzisiaj odwracam wzrok od regału z Berlinkami kiedy jestem w sklepie, ale daleko temu też do jego średnich tekstów. Ten spektakl jest tak leniwie napisany i tak pretekstowy w treści, że niemalże ociera się o śmieszność to, że zakładano, że zmusi kogokolwiek do jakiejkolwiek dyskusji. W finale wciska się w usta Hendersona parę frazesów i nadmuchanych do granic możliwości ważnych słów, ale one zupełnie nie rezonują z niczym i jedynie obciążają całość. Nie można zaprzeczyć, że „LPS” ma momentami trafione żarty (sprawiły nawet, że uśmiechnąłem się kilkukrotnie, co jest wyczynem, bo ostatni raz czułem szczęście w 2013 roku), ale w dużej mierze przez aspiracyjne próby bycia czymś więcej niż lekką komedyjką traci na dynamice. Jeśli potraktujemy najnowsze dzieło Pakuły jako niezobowiązującą noc kabaretową to mamy szansę wyjść zadowoleni i zapomnieć o tym spektaklu po dwóch dniach. Jednak jeśli będziemy próbowali potraktować to jako pretekst do wiwisekcji religijności to utkniemy w zaspie gimnazjalnego ateizmu. Nie zrozummy się źle, to nie jest przedstawienie złe czy też szkodliwe, po prostu nie dowozi tego, co naobiecywało i jest to rozczarowujące. A jeszcze bardziej rozczarowuje mnie to, że wyprodukował takiego przeciętniaka tak super zdolny człowiek jak Mateusz Pakuła, bo mimo wielu perturbacji na naszej wspólnej teatralnej drodze nadal w niego wierzę i myślę, że nieraz mnie zaskoczy.

Warto wspomnieć o scenografii Justyny Elminowskiej. Pakuła współpracował z nią przy swojej poprzedniej Łaźniowej premierze i tam jej scenografia zrobiła na mnie piorunujące wrażenie i podobnie jest w „Latającym potworze…”; nie jest to może aż tak niejednoznaczna i niepokojąca przestrzeń jak w „Jak nie zabiłem swojego ojca…”, ale robi wrażenie detalami i niemalże doskonałą imitacją bezdusznej przestrzeni poczekalnianej. Wspaniale skonstruowana scenografia tworząca wspólnotę odczuwania tej samej beznadziei, bo każdy na widowni chyba utknął kiedyś w takim miejscu i wie, jak straszne to były minuty oczekiwania na swoją kolej.

Kolejną jasną gwiazdą tego spektaklu była dla mnie możliwość zobaczenia na scenie Emose Uhunmwangho w roli Ducha Świętego. Nie miałem nigdy okazji zobaczyć jej na żywo na scenie (chodzi o Emose, nie Ducha Świętego) i było to prawdziwe objawienie. Głos jak dzwon, boski sznyt komediowy z plastyczną ekspresją – scena, w której Duch Święty wyjaśnia wszystkie tajemnice Trójcy Przenajświętszej wjeżdża prosto w mój kanon najśmieszniejszych rzeczy, które widziałem w tym roku, a przypominam że widziałem moje życie. I tutaj główna zasługa tego w jaki sposób Uhunmwangho serwuje ten żart: na papierze jest on okej, ale w jej wykonaniu wchodzi na wyżyny komedii. Była to dla mnie wspaniała, wzruszająca chwila, bo uwielbiam spotykać na swojej teatralnej drodze takie piękne dusze.

W ogólnym rozrachunku „Latający potwór spaghetti” wypada zwyczajnie średnio. Mimo bardzo dobrej roboty aktorów, fajnej scenografii i kostiumów oraz naprawdę zgrabnej reżyserii, potyka się o bardzo banalny tekst wyjściowy. Jeśli podejdzie się do niego jak do sopockiej nocy kabaretowej i zaciśnie zęby na kilku Grażyńskich żartach to można czerpać z tego przedstawienia jakąś przyjemność, ale nie tego oczekiwałem. Czekam na kolejny spektakl tego reżysera, bo wiem, że w nim są dwa Pakuły – jeden od „Wieloryba…”, a drugi od „Chaosu…”. Walka między nimi najwyraźniej nadal trwa.

 

Tytuł oryginalny

Latający Potwór Spaghetti

Źródło:

Teatralna Kicia
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Data publikacji oryginału:

05.12.2024