“Kwartet” Ronalda Harwooda w reż. Wojciecha Adamczyka w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Kwartet jest pogodnym spektaklem o miejscu sztuki w naszym życiu i – o starości, jeśli naturalnie starość może być „pogodna”. Nasi bohaterowie – mimo dokuczających „siątek”, zarówno ze strony ciała jak i umysłu, mimo dożywania swoich dni w domu seniorów, a nie z rodziną - próbują jakoś żyć, z zachowaniem szacunku dla siebie i współpensjonariuszy, co łatwe nie jest, bo mamy do czynienia z artystami, a więc indywidualistami. Sytuacja dość gwałtownie się pogarsza, gdy do trojga już oswojonych ze sobą bohaterów, dołącza była żona jednego z nich, która – o zgrozo - wcale nie ma zamiaru się dostosować do ustalonych i praktykowanych tu zasad. Czy uda się zatem całej czwórce przygotować i wystawić tytułowy kwartet z Rigoletta? Zdradzę – uda się, co zresztą i tak wiadomo, bo to przecież komedia, a nie trzymający w napięciu moralitet.
To jest teatr taki już trochę pokryty - niesłychanie szlachetną, dodajmy - patyną, czy też „teatr jak kiedyś”, z aktorami, którzy w tym wypadku muszą być obsadzeni po warunkach, bo młodsi zrobiliby z tego tekstu okrutną farsę. A obsadę mamy w Ateneum gwiazdorską – Magdalenę Zawadzką, Krzysztofa Tyńca, Krzysztofa Gosztyłę i Marzenę Trybałę, która dubluje rolę Jean z Sylwią Zmitrowicz, i - choć w wypadku tych wspaniałych aktorów może zabrzmieć to nieco protekcjonalnie, zaryzykuję – wszyscy są świetni.
Spędziłem więc w Ateneum miły wieczór, siedzenia na widowni właśnie zainaugurowanej sceny Teatru (o nazwie 20) są wygodne, zadrżałem jedynie w teatralnej kawiarni, gdzie pozwoliłem sobie na lampkę białego, tyle bowiem płacę za całą butelkę, a nawet półtorej... Cóż, to Warszawa, musi więc kosztować, przynajmniej można płacić kartą.