Gdy w środowe południe Grażyna Karaś umierała w swym domu - na scenie Opery Krakowskiej Eugeniusz Oniegin szykował się do życia wieczornego. Dwanaście lat temu Ona i Przemysław Śliwa cudownie zwariowali. Wymyślili Krakowską Wiosnę Baletową. Uparli się, że w mieście ludzi ruszających się wolniej niż gdzie indziej, trzeba pokazywać moc ciszy gestów niecodziennych - pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.
Gdy w środowe południe Grażyna Karaś umierała w swym domu - na scenie Opery Krakowskiej Eugeniusz Oniegin szykował się do życia wieczornego. Rozprostowywał kości, budził mięśnie, rozgrzewał ścięgna, skórę i gesty, oliwił piruety. Próbował. Jak wszyscy tancerze Sanktpetersburskiego Teatru Baletu - robił próbę seansu "Oniegin" według Aleksandra Puszkina, w inscenizacji i choreografii Borisa Ejfmana. Jeśli nie było dokładnie tak, było, musiało być, jakoś tak. Musiało, gdyż bożkowie tańca (o ile istnieją), choćby Terpsychora, nie mogli odmówić Grażynie takiego - tu koniec ruchu, tu ruchu początek - finalnego zbiegu okoliczności. Dwanaście lat temu Ona i Przemysław Śliwa cudownie zwariowali. Wymyślili Krakowską Wiosnę Baletową. Uparli się, że w mieście ludzi ruszających się wolniej niż gdzie indziej, trzeba pokazywać moc ciszy gestów niecodziennych. Niecodziennie wytwornych? Niecodziennie precyzyjnych? Niecodziennie ostrych, pl