Jeden z tych niezwykłych aktorów, którym niepotrzebne są analiza ani próby czytane, prosił tylko reżysera, aby mu wyjaśnił: "Czy ja go lubię, czy nie lubię?". To mu wystarczało. Był takim zwierzęciem scenicznym, albo inaczej Bożym ptakiem. Grał, jak mu Bóg podsuflował - JANA KURNAKOWICZA wspomina Andrzej Łapicki.
Poznałem go jako dwunastolatek w Wielkiej Wsi Hallerowie, dokąd jeździliśmy z rodzicami nad morze. Dziś nazywa się to Władysławowo. Wypatrzyłem Kurnakowicza, którego znałem z filmu i teatru, jak w południe - plaża plażą, ale trzeba coś przetrącić - szedł ze swym przyjacielem Stefanem Hnydzińskim, który zginie we Wrześniu, ratując Teatr Letni od ognia. Panowie w restauracji u Goli, Kaszuba, a raczej Niemca, popijali, zakąszali, po czym wychodzili do sieni, żeby pograć w bilard. Kurnakowicz w przypływie dobrego humoru, widząc moje zainteresowanie, nauczył mnie tej gry. Od tej chwili byliśmy znajomymi. Kiedy spotykałem go pod Narodowym, kłaniałem się czapeczką, on elegancko mi się odkłaniał. W dwadzieścia lat później w tymże Narodowym spotkaliśmy się w "Aszantce" Perzyńskiego. On grał mojego wuja Bratkowskiego, ja - Łońskiego, reżyserowała Perzanowska. Było to dobre przedstawienie - rok 1957. Kurnakowicz miał dwie małe scenki, j