Spektakl nie niesie niczego ponad to, co można samemu wyczytać z dramatu, prawem pierwszeństwa wygrywa literatura - o "Baśni o rycerzu bez konia" w reż. Janusza Ryl-Krystianowskiego w Teatrze Groteska w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.
"Czy rycerz bez konia to wciąż rycerz?" - taka wątpliwość przyświeca ostatniej przeznaczonej dla dziecięcej widowni w bieżącym sezonie premierze krakowskiego Teatru Groteska. "Baśń o rycerzu bez konia" tę wątpliwość jednoznacznie rozwiewa, jednak kształt przedstawienia zostawia wiele do życzenia. Zaczyna się ciekawie: przed niewysokie sześcienne pudło wychodzą aktorzy i kierują wprost do widzów zaproszenie do obejrzenia baśni, podając nawet nazwisko autorki dramatu. Opowieść się rozwija: poznajemy nieszczęsnego Rycerza bez rumaka i trapionego nieustająca czkawką Konia poszukującego jeźdźca. Obaj podążają różnymi szlakami, nie mogąc na siebie trafić. Nie wiedząc o sobie nawzajem, wpadają w coraz większe przygnębienie, którego kulminacja ma miejsce w scenie dość nieudolnej próby samobójczej: okazuje się bowiem, że Smok, który na co dzień chętnie jada rycerzy na koniach, nie ma ochoty na spożycie żadnego ze składników osobno. C