„Diabły” Grzegorza Niziołka i Mai Kleczewskiej w reż. współautorki w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Henryka Wach-Malicka w portalu ślązag.
Ten spektakl to kolejny głos teatru w dyskusji, jaka toczy się od dłuższego czasu nie tylko w Polsce. Coraz mocniejsza ingerencja kleru w cudze życie, pogarda dla kobiet, pedofilia czy ekscesy księży niepokoją nawet gorliwych wyznawców religii katolickiej. „Diabły”, w reżyserii Mai Kleczewskiej, zrealizowane w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, wpisują się w tę dyskusję w sposób oczywisty. Oczywisty, ostry, ale nie publicystyczny, co jest moim zdaniem największą zaletą tej inscenizacji.
„Diabły” to teatr w czystej postaci
Żadna z postaci nie opowiada widzom, jak powinni interpretować daną scenę. I nikt nie sugeruje im po czyjej stronie mają się opowiedzieć. „Diabły” to teatr w czystej, niestety coraz rzadszej na polskich scenach, postaci. O dramatycznych wydarzeniach dowiadujemy się poprzez działania bohaterów i ich reakcje na konkretne sytuacje, a nie przez ideologiczną wykładnię poglądu realizatorów. Tylko tyle i aż tyle.
Pokazana na scenie historia nie jest realizacją znanego dotąd tekstu lecz miksem wątków z różnych źródeł – literackich, teatralnych i filmowych. Całość została jednak świetnie skonstruowana dramaturgicznie przez Grzegorza Niziołka i reżyserkę Maję Kleczewska. Dzięki temu akcja płynnie przechodzi od wydarzenia do wydarzenia, nie gubiąc przy tym rytmu opowieści, której spoiwem pozostaje historia rzekomego opętania matki Joanny z zakonu urszulanek w mieście Loudun. Klarowność narracji wspiera wyrazista gra wszystkich aktorów i ascetyczna w formie, ale uniwersalna w wyrazie, scenografia Zbigniewa Libery.
Bielski spektakl jest przedstawieniem zadającym wiele pytań. Maja Kleczewska stawia je wprost, pozostawiając jednocześnie widzowi przestrzeń do refleksji i wybór tego, które wyda mu się najważniejsze. Dla mnie było to pytanie o granice opresji, w którą wpędza kobiety nie tylko męska dominacja w kościele katolickim, ale i utrwalone schematy kulturowe, z patriarchatem na czele.
Okrucieństwo bandy inkwizytorów i poszukiwanie miłości
Tym razem historia matki Joanny to jednak nie tylko opowieść o okrucieństwie ponurej bandy inkwizytorów. To także opowieść o poszukiwaniu przez nią miłości, w tym cielesnej, i własnej tożsamości, szczelnie zamkniętej w zakonnym habicie. Oriana Soika w roli Joanny wydobywa z bohaterki cierpienie fizyczne, ale i wewnętrzny chaos, będący siłą napędową późniejszej lawiny zdarzeń.
Scenariusz „Diabłów” rozpina życie Joanny pomiędzy dwoma kluczowym (także dla interpretacji roli) momentami. Pierwszy to obraz egzorcyzmów, jakim zostaje poddana tuż po postawieniu jej zarzutów. Nad spętaną, pokrwawioną kobietą pochyla się grupa mężczyzn, „wypędzaczy zła”, w jakimś sadystycznym upojeniu. Wszak, jak mówi hierarcha Barre „Bóg nakazuje demonom to, czego pragnie Kościół”. Więc demony trzeba wypędzić, to takie widowiskowe… Joanna jeszcze walczy, krzyczy, buntuje się, choć ma świadomość, że może przegrać.
Ale w finale poznajemy inną Joannę. Dokonując swoistej spowiedzi ze swego życia, upodlona i bezwolna, beznamiętnym głosem przyznaje się do całkowitego zagubienia. Nie wie nawet czy naprawdę opętały ją diabły, czy to ona sama sprowokowała ponury bieg wypadków z zazdrości i niespełnionego pożądania.
Postać Joanny, nawet przy nadekspresji w środkowej części spektaklu (naprawdę warto ją zminimalizować), to jedna z najlepszych ról w dorobku Oriany Soiki. Wiarygodna, przejmująca, a przede wszystkim niejednoznaczna. To nie jest archetyp ofiary, to po prostu targana sprzecznymi emocjami kobieta w potrzasku.
„Turystów przybywa, trzeba zwiększyć liczbę egzorcyzmów”
Maja Kleczewska, choć koncentruje uwagę widza na historii wyklętej zakonnicy, porusza w „Diabłach” wiele innych problemów. Wybór realistycznej konwencji nie odbiera spektaklowi rysu uniwersalności. Tam i wtedy, tu i teraz, zawsze przecież chodzi o motywy ludzkiego postepowania. A one tkwią czasem tak głęboko, że nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że czynimy zło. W „Diabłach” to scena ekscytacji tłumu w czasie podpalania stosu dla księdza Grandiera. Fala fanatyzmu znosi w obserwatorach wszelkie ograniczenia, podwaja siłę najgorszych instynktów. I nie chodzi już nawet o to, że Grandier złamał celibat. Chodzi o to, że jest sensacja, a miasteczko staje się sławne.
Naprawdę przerażające jest zdanie, padające w scenie w karczmie: „Turystów przybywa, trzeba zwiększyć liczbę egzorcyzmów”. Kupczenie cudzym grzechem, nawet domniemanym, przynosi zysk. Ten namacalny – rośnie handel, hotelarze się bogacą etc. I ten emocjonalny – cudza klęska to dla wielu balsam dla duszy. Nadzieja gawiedzi staje się wyrokiem dla mniszek, kogoś trzeba ukatrupić, kogoś skazać na stos. Tak było w XVII wieku w miasteczku Loudun. Dziś pewnie pijaczyna w karczmie dodałby z mściwą satysfakcją: pewnie pokażą nas w telewizji!
Ważne i mądre przedstawienie, stawiające fundamentalne pytanie: Jeśli Bóg jest miłością, dlaczego pozwala na cierpienie ludzi w imię miłości właśnie, na stosy, na nietolerancję, na ostracyzm, na upokorzenie? Odpowiedzi należą już tylko do widza.