"Dla Shakespeare'a świat był sceną. Dla mnie jest kuchnią".
(Arnold Wesker, ze wstępu do dramatu "Kuchnia")
DWIE kawy, trzy razy tort, cztery zupy jarzynowe. Sandacz, dorsz, sandacz. Jeszcze sandacz, podwójne frytki - zamówienia padają w tempie crescendo. W dużej kuchni nowoczesnej, wielkomiejskiej restauracji normalna godzina szczytu. Kelnerki biegają z pustymi i pełnymi tacami, ich czarne sukienki i białe fartuszki znaczą kolejne - coraz pospieszniejsze - wejścia z listą adresowanych do kuchni zamówień. Ustawiają się w kolejce, potykają się o siebie, obłędnie szybkie i sprawne, doskonałe jak chaplinowskie automaty. Kucharze dwoją się, troją, uwielokrotniają. Pochyleni nad stołami przygotowują nieskończone porcje jarzyn, steków, dorszy, frytek. Każdy co innego, wąska specjalizacja ułatwia i nieznośnie barwi na szaro realizację nieludzko błyskawicznie zgłaszanych zamówień. Jeden stek, fasolka - nie ma czasu na odpoczynek, myśl, refleksję. Nawet na uśmiech do nowej kelnereczki. I właściwie nienawidzi się tej nowej: po kiego licha tak uparcie domaga si