Przed dwoma tygodniami pisałem o Warszawie z okazji jej rocznicy. Dzisiaj czas wrócić do Warszawy codziennej, powszedniej. Warszawa powszednia tonie pod śniegiem. Oczywiście narzekanie na nieuprzątnięte ze śniegu ulice należy już do corocznego obrzędu, staje się sztampą, której właściwie nie wypada na nowo uruchamiać. Ale w tym roku kataklizm śniegowy przeszedł wszelkie pojęcie. Myślę, że jest to wypadkową dwóch równoczesnych zjawisk: z jednej strony śnieg spadł większy, z drugiej strony, jak się zdaje, wysiłek, zmobilizowany do walki ze śniegiem, wydaje się mniejszy. Wygląda na to, jakby - zwłaszcza w obliczu drugiej fali śniegów, która pojawiła się po krótkiej przerwie i po czymś w rodzaju niewielkiej odwilży - odpowiednie czynniki po prostu wpadły w stan załamania: niech się dzieje co chce, i tak temu nie damy rady, po nas potop! Potop, rzecz jasna, nastąpi jak tylko przyjdą pierwsze ocieplenia, na to jednak trzeba jesz
31.01.1970
Wersja do druku