EN

25.10.2024, 22:01 Wersja do druku

Którzy oczekiwali bluźnierstwa, będą zawiedzeni

„Diabły” w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Artur Pałyga na Lubbie.pl

mat. teatru

Kleczewska zrobiła spektakl w Bielsku-Białej. Można teatru Kleczewskiej nie lubić, można się z nim kłócić, można go nawet w ogóle nie znać, ale nie można go zlekceważyć. Jak nie znać i nie zlekceważyć? A tak.

To nie będzie recenzja. Nie wypada komuś, kto sam jest z teatru recenzować teatru. To będzie zapis wrażeń i przemyśleń wywołanych tym, że jedna z najważniejszych twórczyń polskiej sceny pracowała w bielskim teatrze, z bielskimi aktorami dla bielskiej widowni.

O czym nam opowiedziała Maja Kleczewska, wspólnie z dramaturgiem, Grzegorzem Niziołkiem, ekipą realizatorów i bielskim zespołem? O jednym z najbardziej palących problemów współczesnej Polski. O Kościele. Można się spierać, na ile to ciekawe, na ile odkrywcze, na ile trafione, ale nie można tego zlekceważyć. Jest o co się spierać. O tym, jak potrzebny jest to u nas spektakl, świadczyła reakcja premierowej publiczności, która, proszę mi wierzyć, to niezwykłe, zerwała się do aplauzu w całości i od razu, zaraz po zgaszeniu świateł zamykającym ostatnią scenę. Oczywiście, ktoś wyszedł z oklasków od razu, ktoś nie klaskał, ale miało się silne wrażenie, że ludzie, którzy tego wieczoru zasiedli na widowni bardzo, bardzo czekali, żeby ktoś to wszystko wreszcie głośno powiedział.

Napięcie rosło podczas prób. Chodziły słuchy i plotki. Tytuł „Diabły”, nazwisko Kleczewskiej, która, jak wiadomo osobom śledzącym polskie życie teatralne, nie boi się ostro nazywać rzeczy po imieniu, no i sama historia o opętanych zakonnicach – wszystko to powodowało, że ten i ów, ta i owa spodziewali się skandalu, czekali na skandal.

– Będą protesty, czy nie będzie? Będzie różaniec pod teatrem? – takie prowadziliśmy rozmowy.

No więc, proszę państwa, nie ma skandalu. Oczywiście będą i tacy, którzy potrafią się dopatrzeć skandalu w tym, że chodzą po scenie aktorzy przebrani za księży i aktorki grają zakonnice. No Bożeż ty mój! Będą, będą. Oni wiedzą, że tak nie wolno, zanim jeszcze się dowiedzą, o czym to właściwie jest. Oni wiedzą na długo przed premierą. Oni wiedzą zanim jeszcze sami twórcy wiedzą, co z tego wyniknie. To ci, którzy, kiedy pijany biskup w katedrze wygłasza godzinne kazanie, wypowiadając masę bzdur i plotąc niestworzone androny, mówią: „Ciii, ciii, dajcie spokój! Nie rozpowiadajcie!”, a kiedy usłyszą, że w teatrze będzie coś o kościele, od razu są zgorszeni. To ci, którzy będą oburzeni, że na scenie jest krzyż, bo krzyż może być wszędzie, ale nie na scenie. I ci, którzy będą oburzeni, że w spektaklu odgrywa się fragment mszy. Nie prześmiewczo, nie kpiąco. Z pełną powagą, pięknie. Aż się chce być na tej mszy. No ale msza jest nasza – krzykną – mamy prawo własności! Nie wolno używać! No może w filmie, proszę, ale nie w teatrze, bo w teatrze prawdziwi ludzie, a w filmie malutcy.

Dobrze, zostawmy już wiecznie obrażonych. Przejdźmy do rzeczy poważnych.

Ksiądz Grandier został spalony na stosie za kontakty z diabłem, o co oskarżyły go siostry urszulanki, które również uznano za opętane za jego sprawą. Wcześniej był torturowany. Stał za tym wszystkim kardynał Rzymskokatolickiego Kościoła. Nie był to jedyny stos, na który chrześcijanie w imię Jezusa Chrystusa zapędzili umęczonego człowieka. Można opowiadać o kontekstach, o czasach, które były inne wtedy niż teraz, o ludzkich ograniczeniach, o politycznych intrygach itp. itd., ale fakt jest faktem i nie można tego zlekceważyć. Można być niewierzącym albo głęboko wierzącym, praktykującym albo nie, ale nie można mówić, że tego nie było, ani że to nie było ważne, ani że nie powinno się o tym mówić, jak kiedyś, kiedyś o pijanym biskupie plotącym androny w pijackich kazaniach przed bielską elitą i władzami miasta.

Ale Kleczewska nie przyjechała do Bielska-Białej po to, żeby odkurzyć starą historię, którą opowiadało już wielu. Nie przyjechała gorszyć. Nie przyjechała bluźnić. Przyjechała porozmawiać o Kościele. Przy pomocy tej właśnie historii. Można się zżymać, że co to za argumenty, co to za pytania, że znamy, znamy, że po co, ale nie można tego zlekceważyć.

Niewiele spotkałem tak ostrych tekstów o kościelnych hierarchach, jak te napisane przez świętego Bernarda z Clairvaux. Boże, jak on nienawidził tych bufonów, tej pychy, tych wypasionych ceremonii, tych fatałaszków, tego bogactwa, tych ozdób! Jak barwnie opisywał te biskupie orszaki, gdzie skromnemu słudze Chrystusa, którego koń ledwie go dźwiga, towarzyszy kilkudziesięciu pysznie ubranych zbrojnych. Jak wspaniale się zżymał na te uczty, pijatyki w księżowsko-zakonnym gronie! Dzięki niemu między innymi wiemy o strojących się w kobiece niemal fatałaszki hierarchach mających damskie przezwiska, deprawujących kleryków. To był XII wiek, proszę państwa. Głębokie średniowiecze. Kościół ma problem z biskupami gwałcącymi kleryków i mordującymi ich, żeby nie rozpowiadali. Święty Kościoła Katolickiego, Bernard z Clairvaux nagłaśnia te sprawy. Jego pisma są wciąż dostępne. Pycha kroczy przed upadkiem – pisał o ówczesnym Kościele. Uzdrowieniem miał być ruch, a potem zakon cystersów. Mnóstwo ludzi poszło za tym. Był wielki głód porzucenia tego strasznego, pysznego, bufonowatego kościelnego zwyrodnienia i rozpoczęcia od nowa.

To się powtarzało raz za razem. Bo zwyrodnienie wracało wciąż, i wciąż w coraz to innej postaci. Potem franciszkanie. Znów wielki, masowy ruch, niemal hippisowski. Żeby wszystko inaczej, wszystko na nowo. Żeby się pozbyć tej lśniącej wężowej skóry.

Zawsze musiało się zacząć od tego, że ktoś to powiedział na głos. Powiedział jeszcze raz głośniej. I jeszcze raz. I jeszcze. Bo gruboskórni słabo słyszą.

Nie ma teraz takiego ruchu. Nie ma nowych cystersów, nowych franciszkanów. Kto uratuje tę wspólnotę ludzko-boską? Tę może jedną z ostatnich mocnych wspólnot ludzkich, której nie rozbiła liberalno-rynkowa bestia? Bóg uratuje, wiadomo, ale czyimi rękami?

Przyjeżdża Maja Kleczewska i pyta nas o Kościół. Po co tam chodzicie? Dla Boga, nie dla księdza. Serio? Ale serio?

Odbiera głos księżom. Księża w tym spektaklu nie bronią się. Milczą, albo gadają głupio, drażniąco. Najpiękniejsza jest gromada w karczmie. Tam się zbiera ludzkość, którą rozumiemy, z którą jesteśmy my, widzowie. Można się zżymać, że Kleczewska i Niziołek nie pozwalają księżom się obronić, nie dopuszczają ich serio do głosu. Jedynie ksiądz Grandier, który ma nieprawomyślne poglądy na celibat, jest dopuszczony do głosu z grona mężczyzn w sutannach. Grandier, który po torturach spłonie spalony żywcem z inspiracji i za przyzwoleniem Kościoła. W „Bachantkach” Kleczewska odebrała głos mężczyznom. Wyprosiła ich z widowni. Ostatnia scena była tylko dla kobiet. Tu odebrała głos księżom poza jednym, spalonym. Można utyskiwać, że to niesprawiedliwe. Można, owszem. Takie na scenie odwrócenie wielowiecznej rzeczywistości. Bo zwykle to inni milczeli, a biskupowi, choćby nie wiadomo, co plótł, z kogo publicznie szydził, i jak bardzo pod wpływem, nikt nie ośmielił się przerwać. 

 

Tytuł oryginalny

Którzy oczekiwali bluźnierstwa, będą zawiedzeni

Źródło:

Lubbie.pl
Link do źródła

Autor:

Artur Pałyga

Data publikacji oryginału:

10.10.2024